środa, 28 grudnia 2016

INTERCONTINENTAL czyli zobaczyć i pooglądać można

Pamiętam, w latach szkolnych wycieczkę do stolicy, gdzie jedną z atrakcji dla chłopaka z prowincji była wizyta w czterogwiazdkowym hotelu Victoria INTERCONTINENTAL - urwaliśmy się na pół godzinki ze zwiedzania zabytków, by wnętrze hotelu obejrzeć. Z perspektywy lat - dziecięcy wybryk, ale pamiętam warto było zobaczyć troszkę innego, lepszego świata. 
Teraz to nie tylko możemy o tym lepszym świecie posłuchać, możemy radia z tego lepszego świata kupić, za grosze, no ... powiedzmy setki złotówek. 

Ilekroć przez Zgierz przejeżdżam, to kolega Tomasz zawsze coś ciekawego do bagażnika wrzuci, a to z tekstem „… cud radyjko, weź posłuchaj czy na tych krótkich to dobrze daje, bo …” , „ … a tu masz to wymiany tylko ECH81, radio na germanach robione, cud niemieckiej techniki … „  itp. i tak dalej. A ja ciekawością napędzany, rozum zostawiwszy na boku – pakuję do bagażnika i wiozę do Warszawy. Tak sobie nieraz myślę, „po co to żem taszczył, ładował, rozpakowywał”.
Chyba tylko by konstruktorskie zamysły poodgadywał,  porozgryzał dlaczego zrobili to tak, a nie inaczej. Tak by połechtać troszkę moje inżynierskie kombinowanie, nad techniką podziw wzbudzić i pozwolić się pozachwycać wytworami rąk i umysłu.
A skoro tak, to pozwólcie, że z Wami się podzielę. Radio to „globalny” odbiornik przenośny Schaub-Lorenz „INTERCONTINENTAL” o symbolu (wg. dokumentacji załączonej) 110553/58/59.
Dosyć solidne, może nie aż tak ciężkie jak Julia Stereo z bateriami, nie mniej swoje waży.
– na pierwszy rzut oka zdało się, że rok produkcji został w tym symbolu zaszyfrowany, ale nie - wg. Radiomuseum to model produkowany w latach 1966-69, na co zresztą wskazują zastosowane półprzewodniki np. BF134/138). Bo i to radio jest tranzystorowe, mieszaniec technologii germanowej i krzemowej (głowica).
Rozdzielone strojenie FM i AM, do tego dla AM dwa pokrętła, chociaż w zasadzi jedno – prosta przekładnia powoduje, że górne to zgrubne, a dolne dokładne ustawienie zapewnia, nawet ze skalą. 
Zakres fal długich, średnich i pięć zakresów fal krótkich – przełączanych bębnowym przełącznikiem z boku.  Do tego klawiszowa regulacja szerokości pasma i ARCz dla FM. I tu ciekawostka – zakres do 108MHz czyli rzeczywiści globalne radio, nie tylko dla Niemców budowane.
Kanał 70! 108MHz - super RMF FM się cieszy,
W chwili obecnej  – bardzo pożądana cecha. Odpadają złożone przestrojenia zakresu (Kometa – że wspomnę) czy też różnego rodzaju konwertery. Lewe pokrętło to wyłącznik i głośność w jednym, a na dodatek po naciśnięciu poziom baterii pokazuje i chyba (nie sprawdzałem) tak jak w Julce, w bateryjnym reżimie podświetla skalę.
Baterii nie wkładałem, a Tomasz wykorzystał to miejsce na składowania dokumentacji odbiornika.
Zobaczcie jaka internacjonalna informacja oService Manual-u w pojemniku na beaterie umieszczonym !
Z tyłu pod przesuwaną klapką wyjście/wejście na diodowym gniazdku i złącza antenowe.
Na tej ściance też nietypowe dodatkowe złącze - jak się z opisu zorientowałem – do podłączenia anteny samochodowej (?)
Brakuje mi wyjścia na dodatkowy głośnik czy słuchawki. Ale dźwięk z radia rekompensuje wszystko -  jest bardzo dobry, przypuszczam że w tym brzmieniu pomaga fakt, iż obudowa jest z drewnopochodnej płyty zbudowana i obklejona czymś co introligatorski papier może przypominać. Delikatne to co nieco, ale jakoś bez większych uszczerbków 50 lat przetrwało.
Troszkę zapachu warsztatu nabrało - taka delikatna nutka dobrego tytoniu była do złapania po rozpakowaniu. W dolnej części obudowy jest miejsce na baterie i kabel sieciowy, nawet ze specjalnymi otworami na wtyczkę. Tak jak napisałem na baterie i na kabel – nie tak jak w Julce, gdzie pojemnik albo baterie, albo kabel sieciowy zawiera.
Tu mamy też jeden taki element, który pozwolę sobie skrytykować  – do otwarcia pojemnika trzeba odkręcić dwie śruby – bez groszowej monety -  nie poradzisz, paznokciem nie idzie.
Polskie 20 groszy wtrące!
Odkręcenie powyżej umieszczonych czterech wkrętów (standard Philips) powyżej daje wgląd w środek. No ładne to i skomplikowane, dla mnie troszkę za delikatne by grzebać i paluchy wkładać.

Germany - te to grają, nie to co krzemowe  ;-)
Ale popatrzeć można, i miło. Delikatne trymerki, ślicznie nawinięta koszykowa cewka na antenie ferrytowej – no fajne.
Jest także wspominana  przekładnią z koralikową, przez Tomasza wspominaną. Coś mi się kołacze, że podobne rozwiązanie widziałem w jakimś radzieckim odbiorniku – i bębnowy przełącznik i koralikowy łańcuszek.
Dużo miedzi, lub miedziowanych elementów, widać ze radio miało być dobre i dobrze grać. Taki kawał dobrej inżynierskiej roboty, nie pod bezwzględne dyktando księgowych i specjalistów od skracania życia produktów.
Dalej nie rozkręcałem, zabrałem na górę by w miarę stabilnych warunkach obsłuchać. Długie ładne, właściwie to tylko PR1, ale zawsze to Jedynka. Średnie, no niestety słychać przetwornice, ale wieczorem bardzo znośne. Krótkie rzekłbym, no takie sobie – więcej by można oczekiwać, ale jak sobie obiecałem – grzebać nie będę.
Z braku wyjścia na słuchawki postanowiłem oszczędzać uszy rodzinie i tylko z pół godzinki „powarczałam i posyczałem” tym radiem. Oj, trzeba kochać te szumy i trzaski by wyłowić wśród niech głos chińczyka po polsku mówiącego – bo na radiofonicznych krótkich tylko to zostało. RWE i Głosu Ameryki po polsku nie uświadczysz.

Kto ciekaw (i mam możliwość) może więcej elektroniki tego modelu na stronie Radiomuzeum pooglądać. Rzeczony egzemplarz, był przez Tomasza uratowany i zaopatrzony – rączka jakaś tak znajoma, antena nie cała się chowała – no i brakowało mapki i poradnika nasłuchowca, ale cóż chcieć  przewie 50-tka stuknęła.
 A INTERCONTINENTAL  - no troszkę z perspektywy lat wygląda inaczej.


Nie mniej radio działa i gra, a to w naszym wieku najważniejsze.

wtorek, 20 grudnia 2016

Łotr jeden czyli kosmiczne podboje za dolara i siedem centów.

Różne rzeczy lądowały już na moim warsztacie. Ale tym razem mamy do czynienia z rebelią. 
Syn wdarł się do piwnicy budując antenę mini-whip.
Super, no trochę dla mnie mniej teraz jest dostępna piwnica, ale przynajmniej cel zbożny i chwalebny. Trochę studiując ten wynalazek się poduczyłem tranzystorowej techniki.
Sprawdziłem działa zupełnie przyzwoicie - wyniesiona na balkon ładnie fale radiowe łapie, omijając część zakłóceń.
Mój sprzęt testowy.
Pomogłem budować zasilacz, między pokoleniowa kooperacja się zawiązała. Iskrzenie też, tak to już jest gdy jeden chce spróbować, a drugi upiera się że zrobi lepiej.
Ustaliliśmy, że każdy po sobie porządkuje stół roboczy i staramy się trzymać tej zasady. Gorzej, że od czasu do czasu następuje dziwna relokacja niektórych przedmiotów, narzędzi czy elementów.
Udostępniam warsztat, czemu nie, ale z biegiem dni proces zawłaszczania postępuje. Szybciej niż w politycznym otoczeniu. Większości późnym wieczorem i nocą. Też znamienne.
Nawet zakupioną płytkę upconwertera zaanektował, szczęśliwie pozwolił cewki ponawiać.
Teraz z resztek laminatu i listewek zbudował  stanowisko pomiarowe, korzystając z oscyloskopu, PGS-21 i V640. Czysty zamach na moją domenę.

Jednak to co dzisiaj zastałem przerazić mogło – naprawiał broń przyszłości.
Dokładnie dwadzieścia lat temu przywiozłem (dla niego oczywiście) świetlny miecz -  oryginalny amerykański, kupiony w sklepie „Wszystko za dolara” . Za dolara i siedem centów, bo stanowy podatek przy kasie doliczali, amerykanie jedni. Miecz po dłuższym okresie zardzewiał, znaczy się: bateria wylała, styki skorodowały, a i żaróweczka też megaomy złapała.
Wstawia teraz moduł z lampki rowerowej co to i świeci, i miga, dwoma LED-ami po oczach daje.
Oj, chyba do kina pójdę podpatrzeć co i jak bo inaczej przejmie władzę i z moich kosmicznych planów nici będą.

środa, 7 grudnia 2016

Kometa czyli nie wszystko udaje się zrobić za pierwszym razem

Komety mają to do siebie, iż pojawiają się niespodziewanie, rozwijają piękny warkocz, zaskakują i po malutku znikają z nieboskłonu. Tak na dobrą sprawę, to tylko raz wdziałem kometę, gdzieś w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, ale jaką i kiedy, to już te informacje umknęły mej pamięci. Było to takie moje perigeum zainteresowania astronomią, inne tematy zajmowały czas i umysł.
Ostatnio będąc o kolegi Tomasza, ze zwyczajowo arcykrótką wizytą – coś podwoziłem czy zabierałem, wrzucił mi znienacka do bagażnika pakuneczek – jak zwykle starannie zapakowany i opisany. W ciągu 30 sekund dowiedziałem się, że życzeniem kolegi jest: „abym toto przestroił w górę co najmniej do 104MHz by mógł słuchać Trójki”.
Podobno to REMA 830 tuner, na germanach itp.
Szukając informacji na temat tego to urządzenia znalazłem notkę, iż jest owoc współpracy RWPG, jako pierwszy modułowy zestaw międzynarodowy zestaw grający. REMA (a ponoć w zastępstwie i Kasprzak) robili tuner, Fonika gramofony (a może i wzmacniacze) słowem coś dziwnego.  Zatem i ciekawe.
Już się pojawiła.
Położyłem to na warsztat, już z wierzchu znać, że odnowione – taka vintage (z najprawdziwszej sklejki, fornirowana) lakierem obciągnięta obudowa, klawisze … no cóż dosztukowane. Kilka klinnięc i mamy dokumentacje. Zasilacz ciekawa konstrukcja – jednopołówkowy prostownik, ale działa i to sprawnie. Ogólnie dosyć staranny projekt, dobre wykonanie. Po zdjęciu obudowy tuner ukazuje swoje tajemnice – ładnie oznaczone punkty strojenia przykryte przez użytkownikiem.

Plotka mówiła, że to częstotliwości Głosu Ameryki czy RWE na skali oznaczone - była taka spiskowa teoria, wśród częsci populacji rozpowszechniona. Radiowcy wiedzieli czemuu służą. Najprawdopodobniej plotka powstała na bazie amerykańskich rozwiązań CONELRAD.

Tu i ówdzie wyprowadzone punkty pomiarowe, wszystko na jednym poręcznym chassis – z serwisowalności 5+. Szkoda, że teraz tak nie robią.
Radio grało, nawet „stereo” się zapalało. Trochę kłopotu mi sprawił sprzęt do odsłuchu tunera, właściwie jego brak, a w finale jak się okazało - brak kompatybilności. Tuner miał wyjście DIN, a posiadane aktywne głośniczki miały wejście jack. Zdobycie gniazdka DIN okazało się lekkim wyzwaniem, cena już mniej 1zł 20gr. Kabel od starych słuchawek posłużył raz jeszcze.
Tuner grał, na UKF bez zarzutów, dużo uwag miałem do AM, generalnie tylko na krótkich jakieś stacje - na średnich i długich tylko warkoty. Sytuację poprawiło proste zestrojenie p.cz. 460kHz, ale do końca podejrzewam jakieś wzbudzenie wewnątrz – zostawię Tomaszowi do rozgryzienia. Jego rękę (i lutownice) znać już było, z dużym zapamiętaniem powymieniał elektrolity, dobrze że nie było tam selenów – też im nie daruje.
Te elektrolity w zasilaczu i stereo dekoderze zostały, zda się dobre były lub nie stało takich osiowych w Tomasza szufladzie.
Dokumentacji jak pisałem jest sporo – nie mniej brakuje rozrysowania płytki głowicy UKF. Ta jest uczyniona jako moduł osobny, poczwórnym agregatem napędzany. Rdzenie w cewkach aluminiowe – znać DDR-owski patent.
Głowica w całej krasie.
Ruszamy od ustawienia przestrajania heterodyny, ta posłusznie dała się rozciągnąć do 108MHz (czyli tak naprawdę od 118,7MHz) (z dołem na 92MHz) lub 104MHz (z dołem na 89 MHz), no ładnie – jak Tomasz sobie życzył.  Za nic jednak nie szło ustawienie C i L odpowiednio w pozostałych obwodach rezonansowych głowicy.
2 metry linki - to chyba przesada.
Nawet przy 104MHz trymery na najniższej pojemności i ani kroku dalej, czułość kiepska –generator to i idzie usłyszeć, ale stacje słychać jedną, dwie – no góra trzy. Nie ma siły – bez wymontowania głowicy, bez rozplątywania i ponownego założenia warkocza linek, nie ma możliwości podmienienia kondensatorów C102, C108, C111 i C124 na takie chociażby o 3-4 pF mniejsze.
Poddałem się – wracamy do fabrycznego zestrojenia, no i tu też słabo idzie. Wg. przyrządów dobrze, ale słychać nie lepiej niż go dostałem.
Jednak ucho i okoliczne stacje UKF to dla Tomasza warsztat pozwalający na wirtuozerię w strojeniu. Liczę też na jego cierpliwość, mnie pozostaje jeszcze uczyć i próbować zdobywać doświadczenia na prostszych konstrukcjach głowic,
w końcu większość lampowców ma dwa obwody strojone i starczy. A Kometa, cóż zabłysła zajaśniała, zadziwiła i zniknęła.
Odsłuch w warunkach lokalowych. Mam nadzieję, że odleci bez serwety.
Może za jakiś czas powróci.
Ale nie martwmy się, w końcu nie wszystkie misje do komet kończą się pełnym sukcesem, a nawet te nieudane nas czegoś nauczyły. Kilka godzin pracy to nie półtora miliarda EURO jaki wydano na program Rosetta. Agencje kosmiczne zatrudniają tysiące ludzi, nad programami pracują długie lata i też się nie wszystko udaje. Dobrze, że mamy artystów, którzy wyjaśnią dlaczego to robimy.

Warto włączyc napisy i odczytać przesłanie. 

poniedziałek, 21 listopada 2016

Kosmiczna koincydencja czyli o ludziach, którzy innych nakręcają

Obiegła ostatnio media informacja o satelicie, który to po 46 latach się przebudził i rozpoczął transmisje danych.  Został wystrzelony w 1965 roku, czyli mój rocznik. A jeśli dokładnie porównać datę startu - 11 lutego, z datą moich narodzin końcem października, to istnieje wcale nie zerowe prawdopodobieństwo, iż TO był dokładnie ten sam moment. Może to przypadek, może nie.
Lincoln laboratory LES1 1965. Za Wikipedią.
Satelita LES1 był przeznaczony do wykonania testów łączności w paśmie 8GHz, po wykonaniu zadania i kilku latach służby – skreślony z użytkowania przez profesjonalistów. Od tej pory był wielkim podróżnikiem. Z zaskoczeniem w roku 2013 jego sygnał telemetryczny został odebrany na częstotliwości ok. 237MHz. Wyłapany został nie przez specjalistyczne laboratoria czy służby nasłuchowe, ale przez radioamatorów, a dokładniej przez Phila Williamsa G3YPQ, który to zidentyfikował LES1 jako źródło. Co ciekawe, do odbioru została użyta ta sama technika (SDR) której ja używałem by odebrać sygnał z Wegi. Szczegółowa analiza sygnału, jego fluktuacji, pozwoliła określić także zachowanie się satelity, jego rotację itp.

To amatorzy dzięki zapałowi i pasji potrafią czasami dotrzeć dalej, osiągnąć więcej niż najemni pracownicy wykonujący swoje służbowe obowiązki.  Dzięki ich pasji i zaangażowaniu ten świat się kręci i rozwija. Dobrze, że są także ludzie, którzy potrafią inspirować, rozkręcać i napędzać innych do działania. O jednym z takich propagatorów, animatorów jest ta historia, ale po kolei.

Kosmos, rakiety i satelity są w mojej pamięci w zasadzie praprzyczyną wszystkich zainteresowań techniką we wszystkich aspektach. Nie potrafię dokładnie określić czy był to rok 1973 czy też 74, ale pozostałe okoliczności:  Zakopane, górne Krupówki, Składnica Harcerska i tu z fotograficzną dokładnością określona przeszklona gablota po prawej stronie od wejścia i książka – Paweł Elsztein – W Kosmosie.
Troszke podniszczona okładka - prawdziwy skarb we wnętrzu.
Namówiłem Tatę by mi ją kupił. To było dokładnie to miejsce, ten czas i ten przedmiot. W ciągu kilku dni każda kartka była przestudiowana, każda rakieta przemyślana, a każdy obrazek satelity dziesiątki razy przemyślany. Ta książka stała się zaczynem, rozbudziła i wyobraźnię, pragnienia i nakreśliło świata postrzeganie przez kilkuletniego chłopaka.
Modelarstwo 
W konsekwencji pokierowało całym jego życiem. Z radiowych elementów nie było tam wiele – ot opis amatorskiego satelity OSCAR  1, łącznie z troszkę jak gdyby nieporadnie narysowanym schematem nadajnika.


Historia, która stoi za tym amatorskim satelitą jest bardzo ciekawa. Został on wyniesiony w kosmos, tak trochę na dokładkę, „na łebka” jak to się mówiło. Wszystko za sprawą zapaleńca -  Lance Ginner, K6GSJ załatwiał pozwolenia, budował i testował satelitę. Nie sam - w gronie amatorów - entuzjastów.
Ta radość - nie do opisania. Foto za www.amsat.org
Nawet znalazł miesjce w rakiecie gdzie się mógł zmieścić, nie przeszkadzając głównemu ładunkowi. To miejsce także nadało kształt samemu satelicie.
OSCAR, podobnie jak Sputnik 1, nie miał żadnej aparatury retransmisyjnej, a tylko nadajnik nadający  w paśmie amatorskim UKF (144.9830 MHz) sygnał „HI” w kodzie Morsea. Ci którzy troszkę telegrafii liznęli  - wiedzą, że ta kombinacja składa się z samych kropek, zatem nadajnik zużywał dużo mniej energii niż przy kombinacji kresek i kropek. Co się okazało ten schemat nadajnika w książce Pana Pawła był jak najbardziej prawidłowy.No może jednej kropki zabrakło ;-).

Na początku lat sześćdziesiątych po prostu nie było tranzystorów, które mogły by pracować na tak wysokich częstotliwościach i końcówka mocy (140mW) to powielacz częstotliwości na diodzie waraktorowej podwajający sygnał kwarcem stabilizowanego generatora.
Nadajnik OSCAR 1. Foto za www.amsat.org
Schemat ten został opublikowany przez autorów – ot tak dobra praktyka dzielenie się wiedzą. Satelita został w całości zbudowany siłami amatorskimi, a łączny koszt elementów zakupionych to 68 USD. Śmiesznie mało, a wynik cudowny. Działał trzy tygodnie – zasilany był bateryjnie. Więcej materiałów tutaj.
Wracając do książki, tak się zdarzyło kilkanaście miesięcy temu, że przeglądając sterty prawie-makulatury w jednym z nazwijmy to „antykwariatów” na warszawskim Służewie, natrafiłem na  książkę „W Kosmosie”. Mój egzemplarz już dawno w proch się obrócił, kartki się rozsypały i gdzieś zaginął. Ten kupiłem z czystego sentymentu, wsiadłem do samochodu, włączyłem radio, Trójkę i po mieście sprawunki pojechałem załatwiać. Uwagę moja przykuła audycja – „Godzina prawdy” doskonale w Trójce przez Michała Olszańskiego prowadzone wywiady. Utraciłem początek więc przez kilka minut interlokutor był postacią tajemniczą. Widać (słychać raczej) osoba wielkiej kultury, urodzony gawędziarz i obdarzona wielkim darem przyciągania uwagi słuchacza. Z każda sekundą audycja (do odsłuchania tutaj) stawała się ciekawsza, a gdy padło nazwisko – zaniemówiłem. Paweł Elsztein.Jego autorstwa książka leżała na siedzeniu obok. Koincydencja niewiarygodna. Ponad 40 lat i z dokładnością co do godziny.
Odzyskałem książkę i poznałem autora. Mam zatem cel – uzyskać autograf.
W poprzednim tygodniu udało mi się przez znajomych pozyskać numer telefonu i ku wielkiej radości umówić na spotkanie. Pan Paweł był do minuty dokładny, na bardzo serdecznej rozmowie spędziliśmy tylko pół godziny – biegł (dosłownie) na kolejne spotkanie
. Emocji było pełno, radość ze  spotkania przeogromna, a książka z tym autografem stała się bezcenna.
Pan Paweł powspominał odbiornik Telefunkena – radio o wspaniałym brzmieniu, zarekwirowanie przez Niemców, ja zostawiłem swoją wizytówkę, a na odwrocie adres tego bloga. Może skorzysta.
Kilka dni temu, zaskoczenie ogromne - odebrałem telefon od Pana Pawła. Zaprasza na swój odczyt w bibliotece. Będą na pewno – człowiek się czuje jak W Kosmosie.
Jeżeli ktoś może przyjść na ul. Strzelecką 21 – zapraszam. Pan Paweł sie ucieszy ogromnie.

piątek, 18 listopada 2016

Gastro-lampki czyli los przydrożnych radyjek

Wiele podróżując po Polsce zmuszony jestem od czasu do czasu posilić się w przydrożnej restauracji. Zazwyczaj wybieram miejsca sprawdzone, przychylne dla kieszeni i łaskawe dla żołądka. Takie gdzie można łatwo zajechać, w miarę szybko otrzymać zamówiony posiłek i chociaż kilkanaście minut odpocząć od nieustannej ścigawki na zatłoczonych drogach. Oprócz jadła jednym z elementów na które składa się miejsce „restauracją” zwane jest tzw. wystrój. W tym zaś wystroju bardzo często pośród innych elementów dekoracyjnych występują stare radia. Minęły już czasy gdy to restauracje i inne miejsca szerokiej publiczności otwarte ogłaszały się, iż oprócz jedzenia i napitku można i radia  w lokalu tym posłuchać. Sfera dźwiękowa jest też w restauracjach obecna, w najlepszych z żywą muzyką w cenę kotleta wliczona. W tych przydrożnych czasami coś gra, nie koniecznie żywe radio, zazwyczaj telewizor nastawiony na kanał z rytmicznie wyginającymi się dzierlatkami i obwiesiami – tj.  łańcuchami obwieszonymi typkami. Różnie bywa. Często nic nie gra bo za pośrednictwem ZAIKSu tabelą określone opłaty są pobierane. Ale nie o tej prawnej batalii ma być, ale o radiach właśnie.

Chodzi o Radio jako o przedmiot. Jak do tej pory, w kilkudziesięciu restauracjach napotkałem radioodbiorniki. W różnym stanie, różnie eksponowane, ale prawie zawsze z korzystnym efektem dla restauracji i z co najmniej korzystnym wpływem na gości. Wpływem na ich (gości znaczy się) wrażenie wzrokowe i wręcz pozazmysłowe odbieranie przytulności, spokoju i czegoś tak nieuchwytnego jak dostojeństwo chwili i miejsca.
Niestety jak do tej pory w moich wędrówkach wszystkie te radia były milczące. Jak grało coś, to było to coś plastikowe skrzeczące namolnie migające niebieskimi diodkami, chińskiej prowinncji z napisem Turbo 200W albo i 500W na 5 centymetrowym głośniczku. Nawet w bardzo dostojnych wnętrzach ze smakiem urządzonych grało takie coś. Brrr! Odraza – to gorzej niż mucha w zupie , co tam dwie muchy!

Postanowiłem zatem stworzyć coś na kształt małego atlasu restauracji, gdzie prawdziwe odbiorniki są eksponowane, a może kiedyś natrafię i na taką gdzie prawdziwe radio gra.
Od czegoś trzeba zacząć. Zacznijmy od Królowej Polskich Szos – od gierkówki. Może się ktoś nie zgodzić, ze ona królowa ale od ponad czterdziestu lat ułatwia wielu ludziom podróżowanie na linii północ-południe.  Ja jechałem nią, na pewno grube kilkaset razy, a może już tysiąc.  W miejscowości Koziegłowy jest wyniesiona nieco po wschodniej stronie Pierogarnia Babci Marysi. Zaraz za fioletowym stożkiem - producenta sztucznych choinek reklamującym. Od strony Katowic jadąc.

Dokładne koordynaty w realu:  Ulica Lipowa 54A, 42-350 Koziegłówki, Polska
W cyberprzestrzeni: http://pierogibabcimarysi.pl

To krótka recenzja kulinarna – pierogi tylko można tu zamówić  może dlatego są zawsze świeże i wyśmienite.
Doskonała jakość, ceny – jeszcze do przełknięcia, porcje wyważone - takie w sam raz.

Co ciekawe Tirów czyli niezawodnego wyznacznika dobrego stosunku jakości do ceny w przydrożnych restauracjach – brak.
Myślę, że ze względu na niezbyt wygodny zjazd i jeszcze gorszy wyjazd na drogę do Warszawy. W przeciwną stronę praktycznie nie można. Osobówką przy średnim ruchu trzeba się wstrzelić w szczelinę pomiędzy kolejnymi rozpędzonymi w tym miejscu pojazdami.
Odbiorniki są ulokowane wysoko („pod powałą” – jak się u mnie mawiało), słabo widoczne i stąd może zdjęcia komórką pstrykane też nie za ciekawe. Doliczyłem się 5 sztuk.
Byłby ładniejszy - gdyby ta tkanina cała była.
Jest Menuet (nie UKF, ale jest), dwa Tatry raczej niż Bolero. Jest DDR-owski EAW i wśród pustych butelek ulokowany bakelitowy Pionierek.
Trudno dostrzec -ale jest.
Szkoda, że żadne nie gra.

Podsumowując:
Jedzenie – bardzo na tak,
wystrój ogólny – na tak,
obecność radyjek – też na tak.
Że nie grają – no to obowiązkowy w tej sytuacji minus.

Mam nadzieję, że to ostatnie się zmieni.

Na zachęte - jedną Gastro-Lampkę nadaję.

Zwracam się  wielką prośbą do czytelników bloga – o wpisywanie w komentarzach innych miejsc (nie koniecznie restauracji) gdzie można że się tak wyrażę „zaznać Radia”. Nie koniecznie posłuchać, ale na pewno obejrzeć, poczuć. Może się uda wspólnie stworzyć coś na kształt atlasu kulinarno-radiowego, a co lepszym placówkom to i Gwiazdkom Michellina odpowiadające Gastro-Lampki nadawać,a co! Mogła firma oponiarska wejść w kulinarny biznes, to może i nam się uda.
Niech się restauratorzy prześcigają, lepszy serwis zapewniając. Może ktoś się zatroszczy i restauruje nie tylko podróżnych, ale radia-domowników. Służę pomocą.
Szybka niestety :-(
W ramach prac poszukiwawczo – badawczych w temacie niniejszym, wybieram się do krakowskiej Restauracji Radiowej – wielokrotnie obok niej przejeżdżałem, no i do warszawskiego Radio Cafe – chociaż ta druga placówka jak widać po plastikowych głośnikach na froncie ustawionych  - na wejściu ma już co poprawić.

UWAGA: Artykuł nie sponsorowany, ustną zgodę na zdjęcia otrzymałam, a Menu do zabrania na każdym stoliku leżało. Nie mniej tantiemy (w pierogach) z radością przyjmę, Zaiksem nie jestem.