środa, 24 marca 2021

Fluke czyli Philips na lata

Zawsze z zazdrością podziwiałem walizeczkę mojego kuzyna-zuritowca. A najbardziej intrygującym przyrządem, w zasadzie jedynym był miernik uniwersalny. Dobrze nie pamiętam, ale tak na 90% był to Lavo1. Ja w okresie młodzieńczej fascynacji elektroniką byłem dumnym posiadaczem Lavo 21 i  nabytego w Składnicy Harcerskiej w całym zestawie (z lutownicą i przystawką do pomiarów tranzystorów radziecką C20 popularnie "ceszką" zwaną. Przepaść pomiędzy przyrządami było ogromna, oczywiście Lavo był tym lepszym. Solidnie wykonany, przemyślany i z rozumnie dobranymi zakresami pomiarowymi 1:3:10. Ceszka była tania i dostępna, ma swoich fanatyków za wschodnią granicą – był pierwszym i jedynym dostępnym.

Kilkanaście lat temu otrzymałem w prezencie super profesjonalny  stacjonarny miernik Fluka (czy Philipsa – było to w okresie przejmowania części jednej firmy przez drugą) model 2535. Ten z kolei ma fanatyków w Australii.

Fluke przejmuje dział Philipsa

Przyrząd przeleżał u mnie z 10 lat nie używany, podręczne pomiary jakieś Metex-y załatwiały. Mój powrót do elektroniki spowodował, że ten Philips stał się przyrządem nr 1. 

Dla ułatwienia - to ten na dole

Wzorcowym, 6-cio  cyfrowym profesjonalnym woltomierzem o kilka generacji lepszym niż to kochane Lavo 21. Rozpoczął on swoją dzielną służbę w mojej piwnicy. Uważni czytelnicy bloga mogą kilka zdjęć jego wskazań znaleźć we wcześniejszych postach. Zawsze gotowy (witał mnie wesołym beep-em przy załączeniu zasilania w warsztacie, zawsze sprawny by mierzyć napięcia czy oporność. Amperów nie mierzyłem, jakiś opór mam przed pomiarem prądu, ciągle boję się ze przyrząd się spali, że bezpiecznik nie zdąży. W tak zwanym miedzy-czasie rozrosło się ponad miarę moje stadko przyrządów analogowych, na czele z V640, ale Philips był zawsze tym nr 1. No, nie miał dźwiękowej kontroli przejścia i maksymalny zakres pomiarowy napięć to 300V, co w lampowych układach nie zawsze wystarcza. Ale za to dzielnie znosił przeciążenia i nawet takie barbarzyńskie katowanie podanie napięcia anodowego na zakresie omowym. Dzielny był.
Jak wszystko do czasu. Któregoś dnia oszalał. Na zakresie napięciowy wskazywał dziwne wartości, klepał przekaźnikiem zmiany zakresu, a po zwarciu wejścia jakie miliwolty też pokazywał. Smutek mnie ogarnął wielki, bo mój wzorzec nr 1 odszedł. Ale co ciekawe zachowywał się tak tylko na zakresie napięcia stałego, bo zmienne mierzył raczej ok. No i omy w porządku. Prądów nie mierzyłem (jak powyżej). Zachować miernik tylko do zmiennych i rezystancji no trochę głupio, wyrzucić jeszcze bardziej, wiec pozostaje – naprawić. Otwarcie obudowy się udało – w środku rozkosz dla oka, słowem profeska, pełna profeska. 
Aż miło popatrzeć.
Niby schemat jest dostępny (dziękujemy Ci Ciasteczkowy Potworze!), ale czy sobie poradzę. Nie władam termowizją czy innymi magicznymi sposobami, jak to się teraz elektronikę naprawia, a tu masz i profesjonalny sprzęt i zagwozdkę jak do tego podejść. Okazało się, że trzeba było użyć metodyki Sherlocka Holmesa, czyli tzw. dedukcji. Kluczowym faktem okazało się to, ze miernik nie działa prawidłowo tylko na zakresach napięć (i chyba prądów) stałych więc we wzmacniaczu (czy tłumiku wejściowym )należało szukać błędu. Drugim tropem było, że po podaniu znacznego napięcia (powyżej kilkunastu wolt) zaczynał wykazywać objawy że tak się wyrażę „poprawności mierniczej”, im wyższe napięcie tym błąd był niższy. Ale kluczem okazał się zapis w instrukcji serwisowej objaśniający, że do pomiaru rezystancji używane jest napięci ok. 2,7V czyli mnie więcej tyle co miernik wskazywał niepodłączony. Bingo!
Winowajca i jego miejsce na schemacie.

Powstała hipoteza, że przy pomiarze napięcia zewnętrznego dodawane jest wewnętrzne napięcie służące pomiarowi rezystancji. Dość szybko znalazła potwierdzenie - za pierwszym sprawdzeniem podejrzanego przekaźnika kontaktronowego.


Za całe uszkodzenie odpowiadał kontaktron, któremu skleiły się styki. Musiał biedaczyna przełączać pod napięciem, powstał mini łuk, styki się nadtopiły i skleiły. Pomimo, że ten model przekaźników jest jeszcze dostępny handlowo to pozwoliłem pójść po łatwości i wyszabrować sąsiada.
Puste miejsce po przekaźniku od sondy.

Miernik może współpracować bądź to z wejściami bananowych lub też ze specjalną sondą (gniado do niej dodali w tzw „przydasiach”). Zaraz obok nieszczęśnika był taki sam przekaźnik do sondy, który przelutowałem w miejsce tego uszkodzonego – przyrząd ożył i stan stabilny pokazał. Uszkodzony przekaźnik przy całej zabawie na podłogę mi upadł, co okazało się nie bez znaczenia. Zmierzony powtórnie całkowitą sprawność okazał. Styki się rozkleiły, a po podaniu napięcia na cewkę poprawnie działał. Tak „naprawiony” wlutowałem w miejsce tego od sondy – tam się nie napracuje. 

Już zapełnione

Czyli przyrząd "bezkosztowo" naprawiłem. Cud prawie, jak ten, że go w prezencie dostałem.

Całe zdarzenie  okazało się nie do końca takie "bezkosztowe", otóż w okresie smutku po stracie wiernego druha, poszukałem jego zamiennika. Takiego, który by dzielniej znosił większe napięcia i miał akustyczną kontrolę przejścia. Są dostępne taki mierniki stacjonarne, ale ich cena wymaga przemyślenia. W emocjach będąc, zamówiłam od chińczyków z wysyłką z Polski (ciekawostka) stacjonarny miernik AN888S. Bezpośrednio z Ali…s, taniej o połowę niż u sprawdzonych dystrybutorów. Miał zakres 1000V DC, automatyczne przełączanie zakresów, brzęczyk i tyle w sumie sprawdzałem, nie interesując się zbytnio innymi funkcjami jak zegar, termometr czy Bluetooth.

No i przyszedł, taki czerwono-czarny z akumulatorkami, z kabelkami, bez zasilacza (jak Apple dowodzi – każdy już ma jakąś starą ładowarkę). 

Paczka po przejściach

Ale z zawartością.

No powiem tak. Działa, robi to co ma robić, ale największa dla mnie niespodzianką są funkcje specjalne. I to te nie związane z mierzeniem. O ile mogę już zrozumieć funkcję zegara, to budzik jest trochę na wyrost. Pomiar temperatury – no ok., ale dlaczego tylko temperatury otoczenia? I to  wewnątrz miernika? Trochę to dziwne.

No nie ma się do czego doczepić, ale znaczek V jest kilka razy mniejszy niż mało potrzebny zegar.

Ale połączenie tego z odbiornikiem BT i głośnikiem to już zakrawa na przesadę w przyrządzie pomiarowym. Ale jest. Wygląda na to, że jak wybrano scalaki do konstrukcji, to okazało się, że mają funkcje dodatkowe, które producent postanowił sprzedać. Po kilku tygodniach użytkowania stwierdzam, że korzystam głównie z tych funkcji dodatkowych. Pracując w piwnicy słucham albo podcastów albo to radia Country Praha (via apka na telefonie). Od razu uprzedzę, że irytujący jest przydźwięk wysokiej częstotliwości zawsze towarzyszący muzyce, niezależnie od stanu pracy czy mierzonych parametrów – coś tam zaniedbali. Wkurzający jest wyłącznik na tylnej ściance i konieczność zasilania ładowania zasilacza z telefonu komórkowego. W kwestii przełączania zakresów pomiarowych też można się spierać czy nie można by to zrobić jakoś tak bardziej do człowieka dostosowując. Widać ten aspekt współpracy z użytkownikiem „Human Mashine Interface” mocno zaniedbano. Mierząc oporność widać, jak zaczyna od dziesiątek megaomów, przechodząc przez kolejne zakresy. Dodatkowo jednostki pod wskazaniem są wyświetlane w postaci bardzo małych oznaczeń i łatwo kiloomy z megaomami pomylić. Przy pomiarze pojedynczych omów to denerwująca strata czasu. Dokładność pomiarów jest  (dla mnie) więcej niż wystarczająca ale stopniowe dochodzenie do pomiaru powoduje u obserwatora coś na kształt oczopląsu i utrudnia odczyt. Duże cyfry są bardzo duże, wyraźnie, niestety nie można ich obniżyć jasności. Więc jak to się mówi "oczo-j...e". Trochę to tak jakby miernik krzykiem się z nami porozumiewał.

Cały przyrząd po kwadransie usypia, najpierw zapowiadając przejście do tego stanu - szczęśliwi można temu zapobiec odpowiednio przycisk REL włączając. Obudzony zaś (dowolnym przyciskiem) zawsze wstaje na napięciowym zakresie, czyli bezpiecznie. Podoba mi się pełne rozdzielenie zakresów napięciowych i prądowych - moja fobia co do pomiarów amperów tu znalazła sojusznika. 

Musze pochwalić i to bardzo końcówki pomiarowe. Tu duży plus. Cienki z dodatkowymi nakładkami (już mi jedna zaginęła), ale miękkie kable - bardzo ok. 

 Mam teraz dwa stacjonarne cyfrowe mierniki, jeden europejski profesjonalny, ale z ograniczeniami. A drugi taki chińczyk co woltów się nie boi, ale za to ze swoimi dziwactwami. Dzieli je jakieś 30 lat, inne podejście do cech użytkowych, do ważności funkcji i użytkownika.

 Aż warto się zastanowić jak ten świat w tym czasie się zmienił i w którą stronę. I czy w tą lepszą? 


niedziela, 14 marca 2021

Babbage & Clement czyli dwie osobowości w jednym warsztacie.

Zapewne wiele osób słyszało o genialnym XIX-wiecznym konstruktorze maszyny różnicowej, Mr Charles Babbage wymyślił i rozpoczął budowę mechanicznej maszyny różnicowej. Maszyny, która to korzystając z kół zębatych, przekładni i innych dostępnych w XIX wieku cudów techniki miała liczyć i nawet drukować tablice logarytmiczne. Charles na tyle zaangażował się w powstanie i rozwój swojego wynalazku, że zainwestował praktycznie wszystkie posiadane środki. Tak własne, jak i pozyskaną pomoc rządową. Niestety maszyna ta za życia wynalazcy nie powstała. Uważa się, że główną przyczyną były rosnące koszty budowy. Monstrum to, w finalnej, projektowanej wersji miało ważyć ok. 14 ton i składać się z około 25 tysięcy części. A każda z tych części wykonana musiała być z zegarmistrzowską precyzją. Osobą, która do upadku projektu niewątpliwie się przyczyniła był Joseph Clement. 
Charles Babbage i Joseph Clement. 

Genialny i sławą otoczony wytwórca precyzyjnych przyrządów, najęty do wykonania maszyny. Utalentowany i zdolny to był mechanik, ale jak się okazało również sprytny biznesmen. 
On to, dla własnych potrzeb skrupulatnie wykorzystywał ówcześnie panującą zasadę, że wszystkie narzędzia potrzebne do wykonania zlecenia (czytaj maszyny) mają być zakupione (lub wykonane na zlecenie) sumptem zamawiającego, a po użyciu przechodzą na własność wykonawcy. Możemy sobie wyobrazić tylko ile i jakich to maszyn powstało. 
Tokarka projektu Joshep-a Clement-a.
W wyniku tego układu, jak łatwo się domyśleć, cały projekt maszyny różnicowej kosztował krocie. Babbage zbankrutował, projekt upadł i nikt już w XIX wieku maszyny różnicowej dokończył. A Clement, no cóż – podobno dorobił się dorobił się sporego majątku. Z całej maszyny pozostały tylko drobne artefakty. Na pocieszenie można dodać, że finalnie maszyna różnicowa została końcu XX zbudowania, działa i liczy.
Maszyna różnicowa Babbage’a - źródło Wikipedia
Jest teraz zabytkiem (no może lepiej powiedzieć - eksponatem) londyńskiego muzeum. Pracując ostatnim czasem nad tym dziwnym wzmacniaczem ważne dla mnie było, by w wyglądzie nosił on pełne znamiona urządzenia powstałego na przełomie wieków (sygnatura 1904 r. na obudowie zobowiązuje). Orzechowe drewno, bakelitowe pokrętła (ok. tworzywo wynalezione w 1910 r.) oraz mosiężne elementy takie jak główna tablica przyrządu, mają o tym zaświadczać. 
Pierwsze przymiarki do rozbudowy.

To musi wyglądać jak wyciągnięte z laboratorium Państwa Curie, czy Wilhelma Roentgena – ot, takie skrzyżowanie najlepszych ówczesnych technologii, dostępnych materiałów i rzemieślniczej staranności. 
Stare szkice dobrą inspiracją były.

 Aby wykonać taką ozdobną mosiężną płytę czołową zamierzyłem się skorzystać ze szlachetnej techniki wytwarzania tarcz zegarów. Z foto-trawieniem.
Pierwsze projekty.

 Technologia bardzo zbliżona do wykonywania płytek drukowanych (też trawione ścieżki miedzi), więc postanowiłem swój warsztat wzbogacić o dwa urządzenia tj. naświetlarkę UV i laminator. Opierając się na dziesiątkach opisów i filmików postanowiłem do budowy wykorzystać stary skaner uratowany przez elektrośmieciami do budowy tej profesjonalnej (jak na amatorskie warunki) naświetlarki. 
10 zł (bez wysyłki)

Skaner kosztował 10 zł (bez przesyłki) a za to otrzymałem budowę, szybę z klapką, trochę niepotrzebnej mechaniki i elektroniki. 
I tyle fajnej elektroniki na nic.

Widać, że w latach dziewięćdziesiątych to było naprawdę profesjonalne, drogie urządzenie. Liczyłem też na zasilacz, ale ten okazał się uszkodzony. Do odmierzania czasu i włączania światła UV na określony czas wykorzystałem moduł chińskiego timera (kilkanaście złotych + przesyłka), dało się jakoś zamontować. 
Wyświetlacz na poziomie.

No tyle by wyświetlacz był czytelny, musiałem przedłużyć szpilki i przymocować go bezpośrednio przy czerwonym ekranie. Ekranie wykonanym z chomikowanej przez 40 lat czerwonej plexi (miała być do jakiegoś wyświetlacza, bodajże do mojej pracy dyplomowej w technikum). No dobra więc nie 40, ale 36 lat czekała. Timer w końcu zasilaczem 5V od starego telefonu BlackBerry zasiliłem.
Za przedłużenie przycisków posłużyły części wacików.

 Jak się okazało sporo mnie kosztował sam układ naświetlania składający się z typowego świetlówkowego układu. Statecznik, 11W świetlówka UV i oprawka. Inwestycje w naświetlarkę powiększyły się już 10-krotnie.
W świetle UV.

 Czasu nie liczę, ale ładnych kilka wieczorów poświęciłem na kombinowanie, montowanie poprawianie itp. W końcu, końców - naświetlarka powstała. No dobrze, to jeszcze materiały czyli folia światłoczuła i chemikalia. Koszty poszły razy dwa. Materiał na froncik, nie wiedziałem jakiej grubości blachę mosiężna będę potrzebował to kupiłem trzy formatki 0,8mm i 0,5 mm. Na jednej się nauczę, na drugiej zrobię a trzecia na zapas. Do kompletu trzy kuwety i licznik kosztów znów podwoił swój stan. Dla zdrowia psychicznego przestałem już je liczyć. Czas wypróbować. Wykoncypowałem, że trzeba określić optymalny czas naświetlania zrobię próbkę z różnym od 30 s do 5 minut. Spreparowałem arkusz z kreskami różnej grubości, ale gdzieś się zapodział i musiałem na szybko pisakiem na przezroczystej folii naskrobać podobny. 
Arkusz testowy - minuta pisaczkiem i gotowe.

Za materiał wziąłem zwykła płytkę laminatu, tak formatu A4. Wszystko w myśl opisu zamieszczonego na stronie Leniwiec zrobiłem. Na przygotowaną płytkę nakleiłem folię światłoczułą. 
Folii naklejanie.

Oj, rozeznać która strona jest która było ciężko, ale chyba dobrze. Zerwałem tą troszkę bardziej matową. Potem laminowanie. O, zapomniałem - jeszcze nabyłem laminator i zamontowałem tam regulator temperatury (bo kupione wyłączniki bimetaliczne na 90 stopni okazały się NO (Normal Open) zamiast NC (Normal Close). Do rachunku muszę kolejną stówkę i ze cztery wieczory sobie doliczyć. Wyszło jak wyszło, ważne że działa. 
Laminator z dobudowanym termostatem.

 Folię światłoczułą nakleiłem, zalaminowałem i do naświetlarki. Stopniowo odrywane paski papieru miały ograniczać pola naświetlane z różnymi czasami. To nawet się udało. Po naświetlaniu do wywoływacza. Do roztworu węglanu sody znaczy się. Miało być 5g na pół litra, ale nie za bardzo mi się chciało odmierzać, to tak na oko – łyżeczkę od herbaty na trochę wody wsypałem. Przy wkładaniu płytki do kuwety, okazało się, że skaner mam co prawda A4 (jak i płytka), ale już kuwetę nie – za mała. No dobrze finalnie tą jedyną i niepowtarzalną tabliczkę dla wzmacniacza będę robił w formacie 186x124mm więc się w trawieniu zmieści. Po włożeniu okazało się, że roztwór chyba zbyt mocny uczyniłem i roztwarzanie nienaświetlonej części trwało sekundy. 
Nie naświetlona folia - spłynęła.

Za to moim oczom ukazał się obraz jak na dagerotypie chyba, częściowo naświetlony a częściowo nie, z rysunkiem kresek i zygzaków. No ucieszyłem się z niego chyba tak jak Roentgen ze swojego pierwszego prześwietlania. Znaczy się działa, teraz już tylko dopracować technologię. 
Coś się utrwaliło.

Na filmikach na Youtube to tak prosto wyglądało. Ten obraz na miedzi wykazuje, że obraz ujawnia się głównie w pobliżu samego źródła światła UV, w większości jednak był niedoświetlony. Jawnym się stało, że należy też zadbać o dobre przyleganie folii, czystość itp. Ponieważ była to próba tonie przykładałem dużego znaczenia do dokładnego naklejenia folii i laboratoryjnej czystości - to pojawiło się dużo miejsc z wadami. Ale kierunek jest poprawny i da się to zrobić. 
Wnioski co do dalszych działań - widać jak na fotografii.

No tyle, że naświetlarkę trzeba uzupełnić o kolejne świetlówki, czyli koszty, koszty i czas. Coś czuję, że mój wewnętrzny Mr Clement (ten mechanik), tego mojego Mr Babbage (tego konstruktora) znów na koszta naciągnie. Ale to może lepiej niż by to Dr Jekyll i Mr Hyde  mieli być. 
Richard Mansfield was best known for the dual role depicted in this double exposure: he starred in Dr. Jekyll and Mr. Hyde in both New York and London. Wikipedia.

To też postaci z XIX Anglii rodem. 

poniedziałek, 1 marca 2021

Pazur bestii czyli budujemy wzmacniacz gitarowy.

Bestia zaatakowała, najpierw podstępnie omotała, nieodpartą urodą zanęciła, śmiechem po rozpruciu brzucha otumaniła i rozum pożarła. Wszystko inne, oprócz oczywiście najważniejszych zleceń napraw od Ślubnej mojej zeszło na dalszy plan. Buduję wzmacniacz gitarowy – zgodnie z życzeniem Pana Tomasza – właściciela tego Potwora. Otóż, każdy szanujący się elektronik musi wykonać taką konstrukcję lampowego wzmacniacza gitarowego, podobnie jak zegar na lampach Nixie czy kilka innych „kultowych” konstrukcji.  Doświadczenia nie mam w tej materii żadnego, to trzeba będzie zacząć od „covera”. Raz jedyny, niepowtarzalny bo tyle innych ciekawych pomysłów po głowie mi chodzi. Zaczynamy. 

Bestia o miłe aparycji.

Najpopularniejszym w kraju naszym jest chyba wzmacniacz z gramofonu Bambino na ECL86. Niby konstrukcja prosta, wręcz prostacka, ale przez to pewna. Są osoby co zdezelowane gramofony kupują, a później wypruty wzmacniacz sprzedają. Jest popyt, znaczy się jest i potrzeba. Lampa ECL11 Potwora napędzająca jest bezpośrednim przodkiem rzeczonej novalowej duo-lampy ECL86 jest to powinno być prosto. No dobrze, dodamy sobie jeszcze troszkę regulacji dźwięku, i tak ze dwa stopnie na ECC83, by nie trzeba było stosować transformatora mikrofonowego. W oryginalnej, tej potwornej konstrukcji ktoś podnosił poziom napięcia sterującego. Użył dodatkowego transformatora głośnikowego odwrotnie włączonego – bez komentarza.

Jako zwór dla cover-a wiozłem konstrukcję opisaną przez Piotra Listkiewicza . Trudno, nie będzie pomigującej EM80, ale za to i barwę dźwięku da się ustalić, a i przester do gitary się zrobi. Przester fajny jest. 

Schemat ideowy. Z nieodłącznymi Red Corrects.

Schemat musiałem jednak troszkę zmodyfikować, ot chociażby ze względu na polaryzację siatek. ECL11 ma wspólną katodę i trzeba było zastosować rozwiązanie żywcem z lampowych odbiorników wyjęte, z rezystorem i podziałem ujemnego napięcia. Pentoda wymaga -7V a trioda tylko jedną trzecią tego. Ponieważ ma być i jednostkowo, i kultowo to z razu przystąpiłem z zamiarem montażu układu w technologii z co szlachetniejszych gitarowych piecyków znanej, na płytce bakelitowej z turretami.

Najpierw powstała drewniana rama do montażu człości elektroniki.
Połącznie z transformatorem za pomocą złącza.

Układ niby prosty, to miast turretów spróbowałem mosiężne nity do przelotek (Eyelet) wykorzystać jako punkty lutownicze, tu i ówdzie dodając wystające oczka lutownicze dla połączeń. 
Z początku miała być cała duża płytka,

Pierwsza przymiarka płyty montażowej powstała na grubej tekturze, tak by złapać wymiary i wstępnie określić lokalizacją podzespołów, finał miał się odbyć na tekstolicie. 

Konstrukcja zakłada inny montaż i rozlokowanie transformatorów.

Projektowanie rozłożenia elementów odbywało sie w 3D w pełnym realu.

Choć miejscowo wykorzystywano też inne techniki CAD.

Pewnym novum, które zmierzałem wprowadzić, miało być połączenie masy czy napięcia anodowego w postaci pasków mosiężnej blachy (blaszki właściwie), ale okazało się to na tyle niepraktyczne i nieestetyczne, że zarzuciłem tą technologię.

Ani to ładne, ani praktyczne.

Zastępując ją standardową płytką drukowaną. No nie do końca drukowaną, co rysowaną pisakiem należało by powiedzieć. Jak wiadomo nawet w tak prymitywnej technologii przez ostatnie 30 lat nastąpił postęp i szeroko dostępne są olejowe pisaki, ja robiłem to w latach osiemdziesiątych farbą olejną i wykałaczką.

Z podpisem mistrza!

Wytwór jednostkowy – może być i pisaczkiem zrobiony. Tu malowanie poszło łatwo, ale efekt końcowy krycia okazał się gorszy niż obiecywano i same ścieżki miejscami nieco podtrawione się zrobiły.
Każdy ruch pędzla było widać !

 Nic to, grubszym cynowaniem tą jedyną płytkę poprawiłem. No, na jednostkowe wykonanie będzie ok. 

Jak się metalem pokryje to trochę lepiej. Tu zamiast złota - cyna.

Na pulpiciku zaplanowałem prawie całą gałkologię jak i wejście grubego Jack-a. Trzy potencjometry barwy , Gain i skokowa regulacja wzmocnienia przez ominięcie jednego stopnia triody zgodnie pomysłem. 

Tu dopiero będzie pulpit sterowniczy.

Z boku zostawiłem regulację wzmocnienia Master. Część rezystorów (antyparazyty i inne) jak tylko było można było to pouciekały pod same podstawki lamp, a obwody siatkowe przewodami ekranowanymi poprowadziłem, o stosowne umaśnienie (umasowanie?) podłączenie masy ekranów dbając. 

Pierwsze odpalenie  uruchomienie prostownika - obyło sią bez dymu.

No cóż widać Potwór ma swoje wymogi i przewodów niezła plątanina wyszła. Tyle, że jeszcze dwie triody obsłużyłem więc idzie się z tym chyba pogodzić. 

No i znów te kable.

Tymczasowo nim będę finalny montaż uskuteczniał to druga płytka laminatu służy za klapkę w miejsce orzechowego pulpeciku, potencjometry trzymając.  Nawet się udało, ku pociesznie zagrało i to bez większych sprzężeń. Potencjometr od tonów średnich musiałem tylko przepiąć by mechanika regulacji zgadzała się z elektroniką – w prawo więcej tonów. 

Gra! I nie buczy!

Próba kompensacji brumów za pomocą odpowiedniej potencjometrem symetryzacji okazała się na tyle niepraktyczna i nieskuteczna, że tego rozwiązania poniechałem. Obędzie się bez, brum 50Hz okazał się niewielki pomimo bezpośredniego transformatora sąsiedztwa. Wzmacniacz moc ma niewielką, ale w połączeniu z tubowym głośnikiem jeszcze pazur pokaże. Potwór to przecie. 

Czai się na mnie TAKIECÓŚ w piwnicy.

Teraz czas na zewnętrze, ale to już inna historia!