sobota, 26 maja 2018

Botoks po osiemdziesiątce czyli zabawa w drogie kosmetyki

Jedno radio przewija się przez mój blog od kilku lat. Nie tylko przez kolejne posty, ale także pomieszkuje u mnie w warsztacie.

Pierwsza budowa - jasne plamki to otwory przez korniki wypracowane.
Jest stopniowo uruchamiane i do świetności przywracane. Największe postąpienie prac wykonał ostatnio kolega Zygmunt, który to rozpędzony przy pracach nad Koroną, jakoś tak w ciągu kilku dni ożywił i uruchomił mi całą cześć radiową.
Elektronika już gra!
Pozostała tylko obudowa. Jak pamiętamy radio dotarło w nietypowej, oraz bardzo czasem i kornikami zużytej skrzynce. Śmiało (z początku) zakrojone prace nad odbudową obudowy zostały zastopowywane brakiem dostępu do stolarni. Nie mniej pojawiły się dwa światełka  tunelu – jedno to 6-39A ze Stalowej Woli.
Przynajmniej konstrukcja oryginalna.
Odbiornik w stanie strasznym (sprzedający zdziwił się ktoś to chciał kupić), drugie to obudowa, okazyjnie kupiona, która tylko musiała tylko zostać zdetranzystorowana.
Obudowa w stanie zakupionym.
Jest kompletna i daje duże szanse na zakończenie z sukcesem projektu. Prace nad jej renowacją to dla mnie już prawie standard: zmywanie chemiczne powłok lakieru, czyszczenie cykliną, papierem ściernym (zawsze wzdłuż włókien) poczynając od gradacji 240 a na 800 kończąc. Obudowa była w bardzo dobrym stanie, no brawie idealnym. To „prawie” to odspojenie forniru w górnej części obudowy.
Największe moje obawy - odspojony fornir.
Niby nie wielkie, prawdopodobnie pod wpływem wilgoci sam fornir się pomarszczył i brzydko wyglądał. Cóż trzeba spróbować to naprawić. Ze względu na brak doświadczeń, jak i krzywizny profili poniechałem pomysłu o całkowitym odklejeniu i ponownym porządnym nałożeniu płata orzechowego forniru – jak to profesjonaliści czynić potrafią. Pozostałem na stanowisku, że skoro radio przedwojenne to raczej należy się spodziewać porządnego kostnego kleju, a niejakich kazeinowych erzaców co DDR-owcy stosowali.
Zmarszczki przed prasowaniem.
Pierwsza próba naprawy ( po jakim, takim oczyszczeniu powierzchni) to próba żelazka. Przez kartę papieru prasuję z wyczuciem i od razu mam sukces. Drobne zmarszczki zniknęły zupełnie, a te wielkie ograniczyły się do kilku bruzd. Super!
Swoisty zapach kleju, który pamiętam ze stolarni sąsiada potwierdził moje domysły – to klej kostny, na ciepło kładziony, na ciepło rozklejany.
Pozostały rzeczone bruzdy. Pomysł powstał następujący – poradzimy iniekcjami. To już wachlarz środków (czyli klejów) miałem mniejszy, nie pomoże Kropelka, ani żywice dwuskładnikowe – w praktyce pozostał tylko wikol. No złapało, ale doczyścić pozostałości było trudno.
Wypływki Wikolu.
Miękkie wypływki trzeba było cykliną usuwać, bo papier ścierny nie za bardzo chciał brać te poliwinyle czy coś tam co ten klej stanowi. Ale się udało.
Udało się do etapu olejowania.
Po olejowaniu

Ładnie wypracowana powierzchnia, która miała już tylko politurę dostać, po wchłonięciu oleju okazała się w kilkunastu miejscach nieakceptowanie zmarszczona i oczekująca na naprawę. Tylko że teraz to trudno liczyć na współpracę kleju wikolowego z zaolejowanym fornirem. Jedyny ratunek w kleju kostnym. Na gorąco nie ma jak, wiec pozostałą ostatnia deska ratunku – arcyspecjalistyczny, arcydrogi klej kostny na zimno. Można go kupić w opakowaniach 473 i 237 ml – zdecydowania za dużo. Za całą obudowę zapłaciłem mniej niż za mniejszą butelkę. Szczęśliwie problem ten ktoś dostrzegł i oferował takim jak ja desperatom klej porozlewany do 100ml pojemników.
Użyłem nie cały cm sześcienny.
Też za dużo i drogo, ale cóż pora kończyć projekt Philips 6-39A. Iniekcje przeprowadziłem za pomocą posiadanych strzykawek i igieł.
Iniekcje
Troszkę za grube te igły były, ale się udało potwierdzając słuszność sposobu. Naprawianą powierzchnię ponastrzykiwałem klejem, przykryłem kawałkiem papieru najgorszego sortu (by łatwo się rozstąpił przy szlifowaniu) i zostawiłem zaciśnięte na noc. Na drugi dzień się okazało, że zakup wart był swojej ceny.
Nadmiar kleju łatwo się usuwa.
Klej zachował się typowy kostny, po stwardnieniu łatwo się szlifować dał i sukces był już na wyciągnięcie ręki.
Na matowej zeszlifowanej powierzchni nic nie znać.
Pierwsze warstwy politury ujawniły jednak kilka mniejszych zmarszczek, gdzie fornir nie był przyklejony do podłoża. Kolejne iniekcje wykonałem już najmniejszą dostępną w osiedlowej aptece igłą i 2ml strzykawką. Łatwo nie było duża gęstość kleju powodowała utrudniony wypływ z igły, zaraz się zapychały. Kilka igieł zużyłem na dwie czy trzy krople kleju. Po zaschnięciu szlifowanie papierem 800 i znów kładziemy szelak. Okazało się jednak, że w kilku już tylko miejscach trzeba było zabieg powtórzyć.
Wprawne oko zauważy.
Ale naprawa się udała.  Myślę, że tak jeden cm sześcienny kleju na cała naprawę zużyłem. Dla 99 innych jeszcze będzie.

Cóż radio ma swoich 80 wiosen i nawet najlepsze kosmetyki trzeb kilka razy aplikować, by efekt był. Przy okazji postanowiłem, że nie będzie to model na najwyższy błysk. Starym damom nie wypada się nastolatki malować, niech szacownie i dostojnie pokazują swoją dobrą formę, z lekka tylko czasem nadwątloną. Philips coraz bliżej końca, jeszcze tylko politura i złożenie w jedno ładne i grające radio.

Tkanina oryginalna, ramka wyczyszczona - nowa skala - będzie super.
Doczekać się nie mogę, podobnie jak kilkadziesiąt innych na ratunek czekających radyjek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz