poniedziałek, 22 grudnia 2014

Podhale II czyli wojna z bąbelkami

Dużym zainteresowaniem cieszyły się znaczki Podhale, których kilka sztuk udało mi się odtworzyć z oryginału, kupionego za ciężkie pieniądze oryginału.


Jednakże przyjemność obejrzenie ich zdobiących odbiorniki kolegów wynagrodziła wszelkie starania. Jeden z tych  znaczków zawędrował nawet do stolicy Podhala czyli do Nowego Targu.
Podhale Józka
Uwaga! To Nowy Targ (a nie Zakopane) jest historyczną stolicą całego Podhala.

Zapotrzebowanie na znaczki Podhale było duże, niestety jak się szybko okazało - forma silikonowa z
każdą kopią stawała się coraz bardziej wadliwa. Największym problemem, psującym jej jakość, okazały się małe pęcherzyki powietrza, z razu zamaskowanie cieniutką warstewką silikonu, ale z każdym odlewem coraz bardziej na wierzch wychodzące i niszczące finalny rezultat.

Aby pozbyć się niechcianego powietrza z formy należało by odgazować silikon przed zalaniem (a może i po zalaniu). W zasadzie istnieją dwie metody odgazowywania – „profesjonalny” z użyciem podciśnienia (czyli w praktyce z pompą próżniową) oraz „domowy” (poprzez wlewanie cienkim strumieniem z dużej wysokości). W internecie można zobaczyć kilka filmików, gdzie demonstrowane są obydwa sposoby. Obawiając się rezultatów, ale nade wszystko skutków ubocznych tej domowej metody, wybrałem tą droższą, z użyciem pompy próżniowej. Niestety nie posiadałem jakiegokolwiek agregatu, ani też lodówki do rozbebeszenia na podorędziu, trzeba było zainwestować.

Mój pierwszy wybór padł na urządzenie zachwalane jako 2w1 czyli przygotowane do pracy jako pompa podciśnienia i kompresor. Liczyłem na to, iż oprócz pozbywania się pęcherzyków, uda mi się napędzić aerograf – czeka mnie malowanie kilku radyjek. Z jednej strony miało dać 600mmHg podciśnienia, a z drugiej 6 ata ciśnienia.

Komora próżniowa wydawała się jeszcze większym wyzwaniem. Finalnie wybór padł na  bardzo ładne naczynie w formie przypominającego kankę na mleko i tak też w sklepie ometkowaną. Nie dziwi mnie ta przedmiotu nomenklatura,  gdyż kupiłem ją w markecie w Szaflarach, kilkadziesiąt metrów od mleczarni. Tej samej, dla której w latach osiemdziesiątych kreśliłem projekt przebudowy na stację odkażania i dezaktywacji, po planowanym ataku jądrowym. Mnie się jednak to naczynie bardziej z techniką laboratoryjną kojarzyło, a najbardziej z lodem i szampanem. I bąbelkami.

Aby nie bawić się w obliczenia statyki brył cienkościennych poddanych zewnętrznemu ciśnieniu atmosferycznemu, w wyborze komory brałem pod uwagę takie fakty jak: w miarę grubościenne dno i  przetłoczenie w drugim końcu. Chyba nie będzie implozji.
Ni to na mleko, ni to do szampana
Gładkie wykończenie otworu wejściowego pozwoliło użyć za uszczelkę przecięty cienki wężyk silikonowy. Za dekiel posłużył kawałek pleksi. Chodzi o to by można obserwować proces odgazowywania.

W dekiel ów, wkleiłem standardowy przepust pneumatyczny i wszystko podłączyłem wężykami także pneumatycznymi w powiązaną instalację składająca się z dwu zaworów i trójnika. Dziękuję to właścicielom sklepu z elementami pneumatycznymi w Al. KEN za pomoc.
Aparatura prawie na wzór tej z Muzeum PGR
Po połączeniu w całość  - pierwsza próba. Zgodnie z dobrą inżynierską tradycją – bez mediów. W ciągu kilkudziesięciu sekund vacuuometr na pompie dobija do 500 mmHg, a dekiel jest przywarty do kanki. W sumie OK.
Pierwsze testy - nieudane
Pora na test – spróbujemy zagotować wode, znaczy się doprowadzimy ją do wrzenia podciśnieniem. Takie szkolne ćwiczenie – wizualizacja próżni. Po kilku minutach odpuściłem. Pokazało się parę bąbelków, ale żeby to nazwać wrzeniem – nie można.

Trudno, ostatni test – silikon. I też klapa, co prawda pojedyncze bąbelki zwiększyły swoją objętość ok. dwukrotnie, lecz nie było widać oczekiwanej wzmożonej ucieczki z masy. Jakiejkolwiek ucieczki.

Słowem – pompa tłokowa nie nadaje się do odgazowania  form.

Pozostało użycie prawdziwej pompy próżniowej. Dostępne w handlu internetowym są pompy łopatkowe przeznaczone do serwisu klimatyzacji. Mają deklarowane podciśnienie (a raczej ciśnienie szczątkowe)  mierzone w pojedynczych mmHg.
Taki efekt marketingowy: gorsza miała deklarowane podciśnienie 600 mmHg (osiągane aż 500 mmHg), a lepsza ma 5 mmHg – mniej czyli więcej.
Podłączenie pompy próżniowej jest niestety w nieco innym standardzie niż 1/4 czy 1/8 cala znanymi z pneumatyki, więc do kosztów należy doliczyć kolejne dwadzieścia kilka złotych na złączke.

Efekt pompowanie jest zdecydowanie lepszy, no może nie tak spektakularny jak na niektórych filmikach, ale objętość silikonu w szczytowym momencie jest prawie podwojona. W trakcie pracy pojawiły się wartości ciśnienia (absolutnego w komorze) poniżej 100 mmHg.
Wstępne odgazownia silikonu - trochę powietrza było w surowcu.

Odgazowanie - działa
Napełnianie formy już po staremu – zamalowujemy detale i zalewamy całość.
Wycyzelowana forma - z pomocą wosku.

Oplastelinowana

Delikatnie zamalowany napis

Zalewamy
Za pierwszym razem nie odważyłem się dodatkowo odgazowywać całej zalanej formy – obawiałem się że pod kopiowanym napisem zachowały się miejsca z powietrzem, gdzie nie wniknął wosk i całość działań mogła by być zniszczona, a dodatkowo silikon wniknąć pod oryginalny napis, co nie było oczekiwane.

Jak widać użyłem wolnego katalizatora – niebieskiego – zatem forma musi dłużej krzepnąć. Pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł.

Otwarcie formy po 24h pokazało, że miałem racje – pod mosiężnym znaczkiem zachowały się puste przestrzenie, no nie puste, silikon je spenetrował. Ale sama forma w przekroju (odkrawałem brzegi) prezentuje się wspaniale.
Jak widać obawy były uzasadnione - pod woskiem zacowały sie puste przestrzenie - stąd nadlewki

Forma (prawie) doskonała.
Niech zwiąże finalnie – jutro odlewam.
Bąbelki zachowam do szampana, na Sylwestra.

wtorek, 2 grudnia 2014

P-508 wylądował czyli z muzeum na orbitę

Są w historii takie przedsięwzięcia, gdzie naturalny porządek rzeczy jest zachowany. Jeżeli coś się tworzy to właśnie inżynierowie są liderami przedsięwzięcia. Od nich zależy co i jak jest budowane. Dla każdego, kto swoją inżynierkę traktuje jako wielką frajdę i przygodę życia to udział w takim przedsięwzięciu jest bezcenny.

Pamiętam że dla mnie jednym z takich wręcz mitycznych wydarzeń był pierwszy lot człowieka na Księżyc. Może to dlatego iż wciąż  pamiętam ten wieczór. Mając lat ledwo cztery, po późno- wieczornym seansie telewizyjnym u cioci, wciąż zachodziłem w głowę jak dwu facetów, tak pokracznie ubranych, taką wielką rakietę, na Księżycu z powrotem do pionu postawiło. Tytaniczna robota, ale zdołali. Amerykanie!

Dlatego też mając pod koniec lat dziewięćdziesiątych  okazję odwiedzić Międzynarodowe Muzeum Lotnictwa i Astronautyki, z wypiekami oglądałem oryginalny lądownik LEM. Już wiem, że nie było to takie trudne. LEM – jeden z egzemplarzy, który nie poleciał był tam czasowo eksponowany. Command Module Apollo 11 jest oryginalny.
Jedno z dwu oryginalnych zdjęć z tej wycieczki. LEM się nie załąpał.
W lampowym świecie do mitycznych rozmiarów (i bajońskich cen ) urósł jeden przyrząd – miernik (a właściwie tester) lamp elektronowych P-508. Dlatego też nie mniejsze emocje wzbudził u mnie ów miernik, który szczęśliwe wylądował w moim warsztacie.

Był w praktycznie w idealnym stanie. Bez większych zniszczeń, zadrapań czy ubytków.
Oryginalny lakier zabezpieczający.
Doprowadzenie go do stanu pełnej sprawności zajęło mi ledwo jeden wieczór, długi i emocjonujący wieczór. Na szczęście dostępna jest instrukcja obsługi i wzorcowania, a sam przyrząd nie wykazał żadnych znaczących uszkodzeń wewnętrznych.

Pewnego rodzajem wyzwana było wyczyszczenie zaśniedziałych styków, siarczki nawet schodziły łatwo, a specyficzna konstrukcja nie ułatwiała dostępu do styków. Gimnastyka nadgarstka pełna.

Jednocześnie była to doskonała okazja do zapoznania się z tą przeciekawą konstrukcją, w swojej inżynierskiej doskonałości bezkompromisową. Same porządne elementy, solidny montaż i brak oszczędności na materiałach.
Czyścimy styki.
Oporniejsze styki traktujemy drucianym pędzelkiem,
Sprzwdzenmie diod germanowych - sprawne.

Niestety takie podejście  zaskutkowało przeogromną masą całego ustrojstwa, po to też po bokach dwa solidne uchwyty zamocowano. Jak kto słaby to w dwie osoby udźwigną.

Po kilku godzinach pracy z patyczkiem, szmatką i preparatem do styków udało się przeczyścić każdy kontakt, jeszcze jedna godzinka i przyrząd wykalibrowano.
Przyrząd wzorcujemy przy 220V
Wszystkie pomiary za pomocą miernika elektromagnetycznego

Miernik pracuje na napięciu wyprostowanym, ale nie filtrowanym - stąd rozbieżność przy pomiarach miernikiem cyfrowym

Pełna kalibracja udana.
Po 45 latach przyrząd w pełnej gotowości do lotu. Ciekawe, ile czasu by amerykanom zajeło lądownik z muzeum do lotu przysposobić. Chyba by się im nie udało – dokumentacja mogła się nie zachować. Takie rzeczy to tylko u wschodniego sąsiada się mogą zdarzyć.

Co do wagi przyrządów, to kolega kiedyś budujący elektronikę sterującą koparkami w górnictwie odkrywkowym wspominał, że plan produkcji określano im jak to w górnictwie - w tonach. tonach  sprzętu elektronicznego. Zatem nie ma się co dziwić solidności obudowy. W końcu na Księżyc się tym nie lata.

Jeszcze posta nie skończyłem pisać, a już miejscowe stadko lampiarzy się zleciało i lampy dawaj sprawdzać. Mnie to cieszy - oni sprawdzają lampy, a ja P-508. Jak na razie wszyscy zadowoleni.