niedziela, 18 kwietnia 2021

Patyna pod secesyjną lampą czyli koniec wieńczy dzieło

Wiem, zaszalałem. Postanowiłem, że naprawa przebudowa TegoCósia będzie prowadzona tak, by po całej tej reinkarnacji dalej wyglądał jak „z epoki”.

Ponad sto lat temu przy budowie najnowszych elektroniczny

TakiCóś - efekt końcowy.

ch urządzeń jak telefon (czym najprawdopodobniej TakiCóś był w pierwszym wcieleniu) posługiwano się dostępnymi i sprawdzonymi technologiami. Skrzyneczka – drewniana, ładnie zrobiona – stolarstwo od kilku tysięcy lat już praktykowano. Tu niewiele miałem do roboty, wystarczyło tylko posklejać rozpęknięte elementy. No ok, dorobiłem chassis do zamontowania transformatorów. Nie miałem szlachetnego drewna orzechowego (gdzie to kupić, jak to przyciąć), ale użycie zwykłych sosnowych listew z supermarketu wystarczyło, trochę bejcą kolor poprawić trzeba było.
Chassis z drewna. Widać mocowania prętów ustalających transformatory.

Takie chassis służy dobrze, w poprzednim wcieleniu transformator na niedobite gwoździe się miał trzymać.
Nie zmyślam - takie mocowanie transformatora zastałem.

Elementy mosiężne jako łatwe w obróbce, w zegarmistrzostwie przełomu XIX/XX wieku powszechnie stosowane, toteż ten materiał wybrałem na panel frontowy. Stosowymi napisami, jak i podpisem chciałem ta czołową płytkę sygnować. Toteż, szlachetną metodę fotograwerstwa cyferblatów wybrałem. Sto lat temu była już dostępna. Łatwiej jest to robić teraz, nie trzeba koloidowych powłok z białka kurzego nanosić, jak w dagerotypach. Za kilkanaście złotych można spory arkusz gotowej folii światłoczułej kupić. Trochę więcej kosztuje do tego chemia, ale ta zaś starczy na ładne kilka metrów kwadratowych, no może poza chlorkiem żelaza. 

Solidnie zapakowane. Brawo Warchem.

Po moich pierwszych próbach z zaadoptowanym do roli naświetlarki skanerem i doborem czasu naświetlania światłoczułej folii musiałem zainwestować w jeszcze 2 świetlówki UV i stosowne dławiki. Próba użycia tanich świetlówek do naświetlania hybrydowych lakierów na paznokcie okazało się nie trafionym zakupem. Wiwisekcja „startera” ujawniła prawdę. 

Słów brak.
Okropieństwo i tandeta. Do naświetlarki wbudowałem też odbłyśnik z  kawałka  folii spożywczej, lekko umarszczonej, na grubszym kartonie naklejonej. Rozmieściłem świetlówki tak, by w miarę równomierne naświetlenie uzyskać. Ponieważ do pracy ze światłoczułą folią wskazane jest użycie światłą żarowego. W warsztacie mam tylko LED-y lub świetlówki, które to resztkowy ultrafiolet emitują i mogą naświetlać folię już na etapie przygotowań. Szukając jakiejkolwiek oprawki, natrafiłem na zachowaną z mojego rodzinnego domu secesyjną oprawę. 

Pochodzi ona najprawdopodobniej z początków elektryfikacji Bukowiny czyli z 1936 roku. Secesyjny klosik, naturalną patyną (i kurzem) pokryta mosiężna konstrukcja i porcelanowa izolacja. Szacunek dla wzornictwa, smaku i gustu. Niech będzie takim dobrym znakiem, symbolem całej mojej roboty.

Większość prac odbyła się w miłym świetle żarowym. Dwie żarówki w szeregu.

Z pomocą syna przegotowaliśmy stosowny, wręcz profesjonalny szablon i na mniejszej już płytce laminatu odbyły się kolejne testy w celu określenia optymalnego czasu ekspozycji. W nowych warunkach. 

Naświetlanie testu. Dla zdjęcia bez klapy.

Kolejno zrywane paski metalizowanej folii pozwoliły tak sprawdzić czasy naświetlania od 30 sekund do 3 minut.

Przysłona stopniowo, co 30 sekund, zrywana.

Naświetlanie, polimeryzacja i wywołanie dokładnie jak poprzednio (nawet tego samego roztworu węglanu wapnia, lekko tylko rozcieńczonego, użyłem.
Zmywanie maski.

Optymalnie wyszło dokładnie w połowie eksperymentalnych czasów, zarówno 90 jak i 120 sekund było do zaakceptowania, przyjąłem zatem 100 sekund jako rezultat tych empirycznych badań.
Zarówno 90 jak i 120 sekund jest ok.

W celu wykonania tabliczki miałem zakupione 3 arkusiki mosiężnej blachy: dwa o grubości 0,8mm trzeci 0,5mm zakładając, że wystarczy.  Za maskę posłużył rysunek w Coreldraw przygotowany, 15‑dniowa wersja próbna oprogramowania wystarczyła by znaleźć kompromis pomiędzy radością tworzenia, możliwościami technologii, a komunikatywnością panelu. 

Lustrzane odbicie.

Wydrukowaliśmy (tu znów pomoc syna była konieczna) na folii przezroczystej i to w odbiciu lustrzanym, tak by czarny toner był jak najbliżej światłoczułej warstwy. Wszystko to po to by efekt paralaksy ograniczyć, krawędzie maskowania (i trawienia) były ostre.

Naświetlanie przez 100 sekund i wywołanie w tym samym roztworze węglanu sodu pokazało, że przyjęta koncepcja i technologia jest super. Maska wyszła doskonale, no może z wyjątkiem dwóch czy trzech punktów. Za pomocą pędzelka z odrobiną farby i te niedoskonałości zostały poprawione.

Jest super, dużo lepiej niż się spodziewałem.

Trawienie w chlorku w zasadzie nie różni się od trawienia płytek PCB. Tyle, że zamiast 35 mikromerów (grubość warstwy miedzi na laminacie) wżery winny mieć gdzieś między 0,2 do 0,4 milimetra, tak by lak grawerski miał gdzie wniknąć i się utrzymać. Wszystkie poradniki sugerują by trawienie przeprowadzać „do góry nogami”, aby ułatwić opadanie produktów trawienia. W celu odpowiedniego ustawieniu blachy w kąpieli, przygotowałem cztery rurki PCV z nacięciem do mocowania mosiężnej blachy tak by utrzymać dystans ok. centymetra od dna.

Trawienie. Już nie koniecznie w świetle żarowym, ale tak było fajniej

Przy takim ułożeniu nie bardzo było jak stwierdzić jak szybko proces trawienia postępuje i kiedy proces należy przerwać. Zastosowałem metodę porównawczą. W tej samej kąpieli, a wiec w tej samej temperaturze i stężeniu umieściłem blaszkę mosiężną 0,5 mm i drugą 0,15mm. Można przyjąć, że jeśli ta pierwsza zostanie strawiona to proces dotarł na głębokość 0,25mm. Druga blaszka to było by tak około 0,075 mm – trawienie z dwóch stron testera następowało. 

Testerzy samobójcy.

W głównej płycie mosiężnej druga strona taśma klejącą zabezpieczona była. Po około 3 godzinach (roztwór raczej chłodny trzymałem) kontrolna płytka wskazała na zakończenie procesu. Po wyjęciu z kąpieli wygląda, że wszystko jest.

Widać relief. Miejscami więcej niż do połowy głębokości sięgał.

 Folię światłoczułą usunąłem poprzez kąpiel w roztworze wodorotlenku sodu. Zeszło jak wylinka - skóra węża. 

Na sodę kaustyczną nie ma silnych. Każda skóra zejdzie. Choć tu słaby roztwór wystarczył.

Tyle, że w czasie sekund, nie męczyła się. Jednocześnie kąpiel w tym zasadowym środowisku spowodowała, że mosiądz lekko sczerniał i pokrył się niebiesko opalizującym nalotem. Nie ma problemu – doczyścimy.

Ale najpierw chciałem spróbować czy zakupiony czarny lak do butelek może zastąpić niedostępny lak grawerski. Grawerski jest dostępny na eBay, ale razem z wysyłką wychodzi to dość droga impreza. Lak do butelek to tylko 2 czy 3 złote za pałeczkę. Poszło, podgrzanie palnikiem spirytusowym (ślubnej podebrałem taką lampkę oliwną modną w latach dziewięćdziesiątych, oleju już w niej nie było) zupełnie wystarczyło. Lak się topił już tak przy pięćdziesięciu stopniach.

Lakiem zapaćkane. Widać opalizację po pobycie w sodzie.

No wolałbym więcej, ale ok. Co ciekawe przy ścieraniu papierowym ręcznikiem na „czystej” powierzchni mosiądzu wiązał się te z z tym nalotem od trawienia i … zupełnie nieoczekiwanie nabierał wyglądu jak stary stuletni mosiądz. WoW! 

Jest super! Ma swój wiek.

Super, już szukałem metod starzenia, a tu mam rezultat nieoczekiwanie. Zamiast malować specjalnym patynującym lakierem czy specjalnym woskiem, mam to czego chciałem. Pozostało już tylko zabezpieczyć akrylowym lakierem przezroczystym, nawiercić otwory i zamontować.

Wierceni odbyło się na desce. Tak by nie powichrować samej blachy.

Dodatkowo powierzchnia osłonięta została taśmą, by wiór nie rysował mosiądzu
 (patrz zdjęcie powyżej)

Lampy w tej konstrukcji na zewnątrz wystawione i koszyczkiem ochronione. Trochę przebudowałem oryginalną klatkę, a na jej szczycie taką ozdobną nakrętkę zamontowałem. 


Odkręcając ją można dostać się do lamp i je wymienić. Adaptowałem w tym celu jakiś bakelitowy zacisk pomiarowy czy też inną osieroconą gałeczkę. Maskując wklejoną tam nakrętkę, taki mosiężny koreczek wytoczyłem i wkleiłem.

Tocznie dekielka

 I to ten dekielek jak najwyższy punkt tego całego stwora wieńczył moją nad nim robotę. 

On sam na szczycie. Koniec prac. 

Taki stary góralskich cieśli zwyk – „mojka”, symbol zakończenia prac. Zamiast zaś gmerk-a znak z datą na płytce zostawiłem. A dla przyszłych naprawiaczy – schemat w środku – niech się za 117 lat przyda.

Artystyczne ujęcie autorstwa mojej córki!

A secesyjna żarówki oprawka – jeszcze się przyda. 

Całe moje dzieciństwo świeciła w korytarzu. Ma swoją magiczną moc.