sobota, 27 sierpnia 2016

Panorama czyli drobne zafalowania tajemnice sprzed lat ujawniają.

Jest to naukowo, geometrycznie i w każdy inny sposób potwierdzone, że nic tak nie poszerza horyzontów jak wejście na górę. Zawsze widać dalej, zawsze widać więcej, zawsze widać szerzej. Już w czasach biblijnych, tak za Mojżesza, jak i w Przemienieniu Pańskim,  góra miała znaczenie, że tak rzeknę - edukacyjne. Człowiek doświadczał nowego, czegoś co dawało nowe spojrzenie, nowy Świata ogląd. Gdy tych gór jest więcej, to już patrząc na nie, doświadczamy czegoś nowego, a obraz ten poszerza widzenie. Widzimy panoramę.

Bukowina jest takim miejscem na Ziemi, gdzie gór widać sporo, nie tylko Hawrań i Murań.

Panoramy te były od lat kreślone i zapisywane. Od początków XX wieku fotografowane. Jeden z takich szerokich obrazów przez wiele lat wisiał na ścianie w domu moich kuzynów.  Dopiero w ubiegłym roku udało mi się zebrać i zeskanować tą długą na ponad metr fotografię. Kilka miesięcy odkładałem wykonanie kopii. Chciałem troszkę podretuszować, usuwając zagniecenia, pęknięcia zabrudzenia czy ślady po pineskach, którymi wielokrotnie była do ściany przytwierdzana. Udało się jest – cyfrowa technika nie tylko połączyła poszczególnie scany w jedną całość, ale pozwoliła i usunąć te czasu znamiona. Mam panoramę prawie jak nową.

Pozostało określenie daty i miejsca powstania fotografii. Miejsce (z pewną dokładnością) udało się określić za pomocą korelacji pomiędzy charakterystycznymi budynkami jak np. stary kościół a wierzchołkami gór. Te pierwsze wręcz trudno wyłowić z obecnego widoku, góry na szczęście nie zmieniły się zanadto. Doskonałą referencją do pozycjonowanie okazała się inna Panorama Bukowiny autorstwa znanego fotografa J. Pełczyńskiego, która to w roku 1928 została staraniem Towarzystwa Przyjaciół Bukowiny opublikowana.  Dzięki pomocy pana Andrzeja Pełczyńskiego, pasją fotograficzną z wujem związanego, udało się troszkę szczegółów ustalić. Co ciekawe panorama była swojego rodzaju wizytówką wsi i jej mieszkańców.

Z Rusińskiego wierchu sierpień 2016.
Moja panorama jest ewidentnie starsza, zda się że po 1936 roku powstała. Widać kaplicę na cmentarzu, widać słupy, widać betonowy basen p.poż.
Stara pompa - ostatnia pozostałośc po starej szkole - charakterystycznym białym (bo murowanym) budynku.
Jakkolwiek elektryka pojawiła się we wsi w 1936r. to nie jest jasne czy czasem nie są to słupy telefoniczne – telefon był wcześniej. Co do basenu, jednego z moich ulubionych miejsc zabaw w dzieciństwie, to muszę do kroniki OSP Bukowina Tatrzańska się odwołać. Ponoć te betonowe zbiorniki też są przedwojenne. Niestety wersja Kroniki OSP on-line dużą dziurę posiada. Oryginału należało by poszukać.

Za próbą określenia daty powstania panoramy powędrowałem na Kurucowy Wierch, do Pani Stanisławy Górkiewicz. Nie tylko doskonałej prymistki, kronikarki i autorki kilku książek o Bukowinie (polecam), ale również duszy Towarzystwa Przyjaciół Bukowiny Tatrzańskiej (TPBT).
90 lat stukneło! 
Ze starego albumu (bo niestety cenna kronika Towarzystwa spłonęła w pożarze domu naszego sąsiada Bieńka, gdzieś w latach sześćdziesiątych) udało się  poczuć dawnych czasów czar, smak tej Bukowiny sprzed 90 lat.
Z tego sdamego albumu - już po 1930r (widać Dom Ludowy). Po prawej stronie zabudowania Bieńków - siedziby miejscowego oddziału TPBT.
Muzyki posłuchałem (próba była akurat), oscypka popróbowałem (dobry, jeśli nie doskonały) a i z kolegą Tomaszem (v-ce Prezes TPBT) o starych radiach pogadałem.
O kondensatorze do Elektrita, który to od kilku tygodni dzielnie restauruje i odtwarza z pieczołowitością co najmniej równą retuszowania tej mojej starej panoramy.
 Coś mi się jednak zdaje, że bez laserowego wycinania płytek rotora i statora się jednak nie obejdzie. Znów cyfrowej techniki trzeba będzie użyć, by cenne a stare ratować.
No ani wielobwodowy, ani heterodyny to nie pocieszy.
W trakcie komputerowego łączenia fotografii w panoramę,  powstało niewielkie zafalowanie dolnej krawędzi – uwidoczniły się w ten sposób niedoskonałości starego obiektywu, które to komputer wyprostować się starał.
Komputer prostował to co obiektyw skrzywił.
Widać z ilu ujęć panorama złożona była. Na myśl mi to przywiodło podobne drobne zafalowanie stosowane w niektórych agregatach strojeniowych, tak aby współbieżność pomiędzy obwodami heterodyny z obwodem wejściowym była jak najlepsza. Opisane to jest w książce Rotkiewicza.

 Ot ciekawostka, nowa wiedza – człowiek w góry pojedzie i od razu innego spojrzenia nabierze.  Do czasu, do miejsca, do ludzi. Wszystko cieszy.

Mam gorącą ochotę TPBT działaniem wspomóc, jeno nie wiem czy Oddział Warszawski (gdzie Towarzystwo powstało) czy też miejscowy, bom ja i tu, i tu swój.
Panorama oprawiona, jeszcze na warszawskiej kanapie.
Tak czy inaczej zapraszam w TATRY, do Bukowiny, na Świat patrzenie się poszerzyć.
Prawdziwej (nie zdigitalizowanej) muzyki posłuchać, prawdziwego oscypka zagryźć. Hej!

P.S. Szukamy starych panoram Bukowiny, troszke wiecej wiemy o najstarszej panoramie Warszawy.


wtorek, 23 sierpnia 2016

Nie tylko trymery czyli NRD-owskich głowic kolejne tajemnice

Tak się składa, że spora część odbiorników, które trafiają na nasz warsztat, to produkty przemysłu radiotechnicznego byłego NRD. Od kultowego Beethovena, chyba największą estymą się cieszącego, po jego kolejne już uboższe wersja jak Stradivari, czy Juwel. Od czasu do czasu pojawiają się radia z innej linii pochodzące jak np. RFT 7E86 czy Paganini.
RFT Juwel w całej krasie barwinego na złoto aluminium.
O swoich bojach z głowicą 7E86 już pisałem, dużo trudu wymagała jej „dekomunizacja” tj. przywrócenie na górny UKF. Odbiorniki posiadają także inne mniejsze lub większe niedomagania, mniej lub lepiej rozpoznane: kondensatory papierowe, elektrolity, czasami transformator. Uporanie się z zasilaniem, wzmacniaczem m.cz., przełącznikiem zakresów w zasadzie pozwala się skoncentrować tylko na głowicy. W większości przypadków tor p.cz. jest bez zastrzeżeń.
W NRD-owskich głowicach (o ile nie były przestrajana w dół) to problemy jak się wydawało skupiają się na ceramicznych trymerach, które z czasem skorodowały i utraciły pojemność. Wydawało się że jest to praktycznie jedyny problem.

Dwa odbiorniki, uparte w zestrojeniu pozwoliły zweryfikować tą opinię, i poszerzyć gamę doświadczeń.
Cechą charakterystyczną jest, iż w większości NRD-owskie głowice, podobnie jak i polskie konstrukcje strojone są zmiennymi indukcyjnościami.
Konstrukcja prosta, w miarę precyzyjna i tańsza niż agregaty zmiennych kondensatorów. Te precyzyjne agregaty, raczej w NRF-owskich konstrukcjach stosowane były.
Głowica Siemensa D7 z miniagregatem.
Co ciekawe w Polsce (trochę za sprawą wzorowania na rozwiązaniach Philipsa) cewki przestrajane są rdzeniami ferromagnetycznymi, Wsunięcie rdzenia powoduje zwiększenie indukcyjności i zmianę częstotliwości rezonansowej obwodu LC.
Philipsa głowica z polskiego radia.
Rozpoznane NRD-owskie głowice – co mnie zdziwiło – wyposażone są w aluminiowe rdzenie. Wsunięcie takiego rdzenia powoduje zwiększenie częstotliwości. Działanie takiego rdzenia jest inne – wstawienie zwartego zwoju powoduje zmianę geometrii cewki, jak gdyby wypchnięcie linii pola magnetycznego poza wnętrze cewki, i w rezultacie obniżenie indukcyjności.
Głowica z 7E86
Głowica jednego z Juweli (taka sama jak w Beethovenie i Stradivarim) pomimo prewencyjnej wymiany trymerów, nijak nie dawała się zestroić.
Z pozoru wszystko Ok. Ale bystre oko wyłapie.
Dopiero dokładne przyglądnięcie się cewkom pozwoliło wytropić winnego.
No i po strojeniu.

Aluminiowe pierścienie były wklejane na plastikowe wodziki. Po kilkudziesięciu latach ten klej puścił i pierścień po prostu nie reagował na przesuwanie wodzika. Jedna Kropelka kleju, o takiej samej nazwie, problem rozwiązała.
W jednym Beethovenie cały wodzik był pęknięty,
Prawdziwe aluminium, ale szajsplastik.
Do żelaznych punktów napraw produktów koncerny RFT doszedł kolejny punkt – sprawdzenie i podklejenie rdzenie w wariometrach. Uwaga – proszę dokładnie sprawdzić jak oryginał był wklejany – po pozostałościach kleju widać czy wzajemne przesunięcie rdzeni nie było korygowane.
Widać miejsce pierwotnego klejenia.
Z ciekawostek to na taką samą przypadłość cierpiała SABA.

Tu głowica ma aż trzy obwody strojone, jeden z rdzeni (o ciekawym stożkowo- cylindrycznym kształcie) także miała obluzowany.
Po ustawieniu i zestrojeniu, gra jak prawdziwa SABA. No jeszcze transformator musiała mieć przewinięty, bo poprzedni właściciel ustawił 110V :-(.

Głowice UKF mają coraz mniej tajemnic. No może poza tą od Siemensa D7, który już kilka tygodni zajmuje miejsce w moim warsztacie. Ale to już inna historia.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Bezsznurowce czyli wakacyjny Romans bez zobowiązań

Rozwój techniki radiowej odbywa się jako swojego rodzaju romans. To tak jak nęcenie klienta możliwościami techniki i wymysłami producentów, które to albo akceptowane lubo odrzucane przez konsumentów. Tak jak w życiu. Czasami wielka miłość czasami tylko pobieżna znajomość (prototyp, seria próbna) czasem wierna  i na lata (Calypso). Po niektórych zostały tylko czarno-białe fotografie.

Taką ścieżką, którą to przemysł radiotechniczny chciał klientów uwieść, były domowe w budowie i zastosowaniu, radia zasilane z baterii. Nie chodzi bynajmniej o „odbiorniki, które korzystały z bateryjnego zasilania nie jako z konieczności – nie wszędzie dotarła elektryfikacja, ale o takie gdzie założono zasilanie z baterii ogniw chyba z wygody producentów.
Pojawienie się tranzystorów i drastyczny spadek zapotrzebowania na moc, umożliwiło wielogodzinne korzystanie z radia na jednym komplecie kilku R20 lub 3R12.

Te ostatnie zasilały nie tylko latarki stosowane u mnie w domu, ale także drugie po Menuecie radio w domu. Ruską (radziecką) WEGĘ 402.
WEGA  401 - za zgodą właściciela  - polecam ofertę  można kupić  dwie Wegi za dobrą cenę!
W zasadzie słuchało się radia – czyli PRI na falach długich, ale ze względu czy to prądożerność odbiornika, czy też na słabość polskiego przemysłu elektrochemicznego, słuchało się krótko bo co kilk dni trzeba się było udać do kiosku Ruch-u i kolejne dwie płaskie baterie kupić. Nie dziwota zatem, że chyba pierwszą praktyczną konstrukcją elektroniczną, którą w swoim życiu wykonałem był zasilacz sieciowy do WEGI. Pamiętam, że się nakombinowałem. Transformator dzwonkowy, cztery germanowe diody prostownicze i elektrolit zapewniły zasilanie radyjku na długi czas. Sukcesem moim największym było umieszczenie całości w przestrzeni na dwie baterie 3R12 przeznaczonej.
Kilka miesięcy temu dostałem gazetkę polskiej sekcji GFGF, gdzie ładnie przełożony przez Pana Kristiana artykuł dotyczący określanych z niemiecka „bez sznurowców” – Schnurlosen.


Pozostanę przy tym określeniu bo jakoś każde radio wydaje mi się bezprzewodowe. Przynajmniej z jednego końca :-) Bardzo się ucieszyłem, że opis polskich bezsznurowców ozdobiło zdjęcie mojej Malwy. Wydaje się, ze ten model obol Limby był taka formą przejściową pomiędzy bateryjniakami a bezsznurowcami – istniały jeszcze obszary, gdzie elektryka nie dotarła. Rytm i Rytmus, prze DIORĘ produkowane, były już raczej przedstawicielami tego drugiego zamysłu przemysłu. Po co się męczyć z transformatorami, prostowaniem i filtrowaniem, gdy 9V w zupełności wystarcza do zasilenia całego radia. Gdzieś przez zapowiedzi prasowe czy wystawy dorobku przemysłu przemknęła informacja o tranzystorowym Romansie.

Nikt tego nie widział, Trusz tego nie opisał, nikt nie ogłosił, że posiada. Prawie jak legendarny Beskid, prawie jak tranzystorowa Szarotka. Nagle pojawiła się reklamówka radia Romans.

O dziwo, w innej obudowie, a z opisu wynika, ze jednak tranzystorowy i bezsznurowy Romans jednak istniał. Szukamy wszelkich informacji o tym modelu, może ktoś ma, może był produkowany na eksport. Może był.

Ot tak jak wakacyjny romansik, nic z niego nie wynikło, bez żadnych sznurów czy zobowiązań, ale po latach się pamięta.
Na czarno-białej fotografii - co ciekawe wymiary są inne.