niedziela, 19 października 2014

Jeden, Dwa, Trzy … 456 czyli gdy się powiedziało A

Cześć czytelników śledzi moje poczynania związane z restauracją, a raczej odbudową polskiego Philipsa 6-39A. Najtrudniejsze zadanie to odtworzenie obudowy, całość działań jest przez to zdeterminowana postępem w pracach stolarskich. A te w całości są uzależnione od kolegi Stefana. W jego to rękach, rękach nad wyraz sprawnych, ale jak na stolarza przystało, z przetrzebionymi nieco palcami, pozostawiłem resztki obudowy Philipsa i drugą na wzór. Co wyniknie – zobaczymy.

W tzw. między-czasie głośnik radia przeszedł przez bardzo trudny okres.
W gorączce bojów z materią przestałem nawet wierzyć w jego reanimację i … skusiłem się na ofertę – przedwojennego radia w częściach. Jedno spojrzenie na fotografię wystarczyło - jest głośnik Philipsa o identycznej średnicy. Wydawał się dobrze zachowany, więc była nadzieja.


Pomocny kolega Janusz toto kupił i do Warszawy dostarczył. Tak oto stałem się właścicielem (jak się okazało po rozwinięciu ochronnej tkaniny) trochę sfatygowanego głośnika, mocno podrdzewiałego chassis i skali z wydłubanym znaczkiem producenta.



Mój stosunek do całości diametralnie zmieniła tabliczka znamionowa i skala. Jasno one dowodzą, iż jest to polski Philips ( 456A13). Ocalony z niemieckiej konfiskacji, z całej zawieruchy wojennej, uratował się!


Nie wiemy czy to radio to obywatel Wolnego Miasta, czy też skrzętnie przetrzymywany partyzant, a może repatriant. Tego już się chyba nie dowiemy. Tak czy inaczej ratujemy!

Niestety obudowę zmasakrowała jakaś  siekiera. Zrobienia nowej, gdy jeszcze 6-39A czeka na swoją, a w kolejce na warsztat odbiorników sporo, trudno było mi się podjąć.

Spróbowałem drogi na skróty – okazało się, że w Bielsku Białej wystawione na sprzedaż były dwa Philipsy 456. Korzystając wyjazdu na targi EnergoTab, gdzie przez firmę wysłany byłem, odwiedziłem to sympatyczne miasto. Jak się okazało w piwnicy wieżowca (oj, swojsko się poczułem – i blokowisko, i góry jednocześnie) do pełnej sprawności wracają stare maszyny do pisania. W pomieszczeniu nie większym niż moja kanciapa, pośród mnóstwa mechanizmów, czcionek, dźwigni i innych mechanicznych części zastałem na mnie czekające dwa radia Philipsa. Do wyboru.


Obudowy zachowały się w dobrym stanie (co ciekawe jedna była o jakieś 2 cm wyższa). Żaden z odbiorników nie był jednak polskim Philipsem - jeden miał tabliczkę 456A bez oznaczenia typu, a drugi pozbawiony był jakichkolwiek symboli. Najprawdopodobniej był to model A14, czyli z czechosłowackim rodowodem. Wybrałem jednak tego pierwszego, miał tylnią ściankę w całości i mimo lamp w gorszym stanie, dawał nadzieję na „lepsze organy”.
 

Philipsy widać mają się u mnie bardzo dobrze, zaczynają się mnożyć. Najpierw był jeden, przybył drugi, a teraz już trzeci. Zdaje się, iż właśnie została udowodniona jest teoria zwana jako „efekt motyla”. Uszkodził się resor, by pozyskać głośnik - kupiłem chassis, by z niego zrobić radio  - kupiłem całe następne.  Będę musiał ten ciąg przerwać.

Zarówno chassis 456A13 jak i cały odbiornik (nazwijmy go „holender”) zawiozłem do Łodzi, do znanego radiowcom sklepu rowerowego, gdzie powierzone zostały w najlepsze ręce.


Przepraszam za jakość, ale jest to zdjęcie unikatowe - w trakcie naprawy.
 Ręce, które kochają Philipsy ponad wszelką miarę. Cały pokój na zapleczu sklepu wypełniony jest chyba wszystkimi możliwymi przedwojennymi modelami. Na prawo Philipsy, na lewo Philipsy,  nad głową Philipsy, pod nogami Philipsy. No gdzieniegdzie jeszcze jakiś Telefunken czy nawet Elektrit się znajdzie. Prawie wszystkie czekają na swój czas. Zupełnie jak u mnie.

Zawiozłem radio do Łodzi, ponieważ sam się jeszcze nie odważyłem w przedwojennej elektronice majstrować i liczyłem, że przypatrując mistrza czegoś się nauczę i kolejne zrobię sam. Zobaczymy.
Po rozkręceniu holendra, obudowa wróciła do Warszawy, gdzie niezbędną kosmetykę już u mnie przejdzie.
456A13 i dawca na sali operacyjnej.
 Lakier na niej nie najlepiej był położony i wymaga zdarcia i położenia od nowa. Polituję mam już „powąchaną” i wiem jak to robota.

Głebokie rysy w poprzek włókien - oj, będzie dużo roboty.
Nie zdążyłem się do roboty zabrać, gdy tymczasem w Łodzi, w ciągu kilku dni z zerdzewianego chassis powstało prawdziwe grające radio, powstało jak Feniks z popiołów. Wiem, że pracy było wiele, ale się udało.

Z grubszych napraw to:
  • transformator sieciowy. Ktoś poprzednio mocno kombinował i użył trafo od innego Philipsa (napięcie żarzenia 6,3V!). Z całego przełącznika napięć dostało tylko obejście. Powędrował zatem transformator z holendra.
  • transformator głośnikowy miał przerwę – też został wymieniony. Dodatkowo zlikwidowano dziwne przekrosowania w odczepach. 
  • kondensatory elektrolityczne były już zastąpione innymi. Oryginały zachowały się mokre, ale straciły pojemność – tymczasowo podstawiono podobne.
  • dławik w filtrze zasilacza miał przerwę. Na szczęścia udało się naprawić – „przestrzelić”.
  • kilka kondensatorów miało znaczące upływności i dostało szeregowych pomocników,
  • iI na koniec przełącznik zakresów – jakaś dziwną miał upływność . Też holender pomógł.
Mechaniczne naprawy też były spore, stalowe linki do napędu skali były dziwnie posztukowane i musiały zostać wymienione. Oj, bardzo pomógł ten drugi egzemplarz – bez niego trudno byłoby cokolwiek zrobić.

Natrafiłem na opis restauracji innego 456, francuza na czerwonych lampach serii E. Tam ogromne spustoszenie rdza wywołała. W moim egzemplarzu największym niszczycielem były wręcz dywersyjne działania poprzednich naprawiaczy. Nie ma to jak radio „nieruszane”, najłatwiej je naprawić. Mam takie Calypso, nieotwierane od 1960 roku – gra w warsztacie, czy też Pionierek. Przypomina mi się tutaj postawa mojego Taty. Zawsze uważał, iż w samochodach niczego nie należy zmieniać. Pierwsza Warszawa, czy późniejszy Fiat czy też Łada do końca jeździły w fabrycznym wyposażeniu. Nawet radia nie zamontował. Uważał, że radio może na tyle pochłonąć człowieka, że się zapomni. Coś o tym wiem - radio wciąga. W samochodzie oczywiście mam, ale fabryczne.

Z ciekawszych rzeczy – w Philipsie nie było potrzebne żadne strojenie. Podobno te przedwojenne  tak mają – pomimo lat trzymają charakterystyki. Czy jest to zasługą, iż filtry p.cz. (128kHz!) są strojone pojemnościowo.  Doświadczenie mówi, że i inne Philipsy, te które przez moje ręce przeszły, zawsze trzymały strojenie.

Muszę co najprędzej zabrać się za obudowę, sprawne już wnętrze czeka.

Dowiedziałem się o kilku przydatnych zabiegach:

Przestrzelenie to sposób na uszkodzone połączenie w transformatorze, lampie czy kondensatorze. Korozja na połączeniu może zostać usunięta przez impuls elektryczny przerywający cienką w tym miejscu izolacje i spajający uszkodzone połączenie.  Stopniowo  podnoszone jest napięcie (nawet do 400V), a powstały w którymś momencie przeskok iskry trwale spaja dwa przewody. Ważne by zasilacz miał ograniczenie prądowe np. do 50mA. Inaczej po przestrzeleniu mamy prawie momentalne zniszczenie elementu. I zasilacza.

Formowanie kondensatorów to kolejna wiedza tajemna, której tylko lekko uszczknąłem mistrzowi.
Cóż formowanie jak i strzelanie mam przed sobą. Na razie zostało mi mozolne pucowanie obudowy, trochę się czuję jak rekrut.

Jeżeli jednak pomyśli się, że kiedyś tego, dokładnie tego Philipsa 456A13 o numerze 24 095 mógł lutować, skręcać czy stroić, któryś z dzielnych ludzi z warszawskiej fabryki - to ratowanie materialnych owoców ich pracy jest warte wielkich poświęceń.  Nie wiedziałem, że tak historia się z radiotechniką przeplata. Polecam obejrzenie filmu Oaza Wolności.

sobota, 11 października 2014

Justerowanie 2 czyli jak pozbyć się Niemca

Co to jest "justerowanie" dowiesz się tu.

Model 7E86 Sterna miał być dla mnie jedynie przelotną znajomością. Ani to radio „topowe” jak Beethoven,  ani „biały kruk” jak Śląsk, ani też radio pokolenia jak np. Szarotka. Nie pierwszy z UKF-em, nie krajowy,  ale taki NRD-owiec  z importu, za to ładnie spolszczony (ścianka i skala) i z głowicą na 100 MHz. Z Łodzi radio przyjechało jako „grające”. No może nie okazało się to do końca prawdą, ale obudowa była w bardzo dobrym stanie. Elektronika żyła, ale z głośnika tylko „lampowy” szum.
W transporcie kolega zgubił pokrętło, więc kłopot się pojawił, co prawda  sprzedający je ulicy, niestety tylko połowę.


Na szczęście inny Stern już był na części zakupiony i dawcą okazał się świetnym.
Rozsiadło się to radio w warsztacie na pełnych kilka miesięcy. Rozsiadło to na dobre. Na początku powalczyłem o zachowanie ślicznej lampy prostowniczej – zmniejszyłem przewymiarowane kondensatory filtrujące. Odbyła się wielka wymiana prawie wszystkich kondensatorów papierowych. Czas jest nieubłagany  – niemieckie, austryjackie czy polskie – bez różnicy wszędzie upływności a elektrolity bez pojemności. No może te przedwojenne się trzymają się lepiej, sprawdzę u Philipsów.

Później odbyła się cała zabawa z głowicą na ECC81 i ilością zwojów wariometrów.  Gdy już wszystko układało się jako tako, to za nic nie udawało się zestroić głowicy, tak aby zakres odbieranych fal chociaż w przybliżeniu pokrywał się z zakresem fabrycznym. Udawało się coś odbierać, ale jak by nie kombinować to radio zejść poniżej 95MHz w dolnym krańcu nie chciało. Za to rwało się i 125 MHz odbierać – tam już nie było czego słuchać, generator tylko.

Praktycznie rozmontowałem głowicę do elementów i każdy element sprawdzałem, oczywiście najbardziej uważają na kondensatory w obwodach rezonansowych.  Zakupiony za 80 PLN miernik RC zachowywał się zupełnie poprawnie. Małe pojemności (gdy wpływ kabelków jest duży) można tam kompensować ustawiając  zero. Wszystkie stałe pojemności były poprawne, a trymery (tu proszę uważnie przeczytać) wskazywały zmianę pojemności o wielkości zgodnej +/- z katalogową. O ile przy pojemnościach rzędu pF-ów można o tym mówić.

Koledzy z forum elektrody zachodzili w głowę co i jak jest nie tak. Pomoc nadchodziła nawet z Taszkientu, podpowiadając że to trymer:  „To najczęstsze uszkodzenie trymera wszystkich czasów i narodów. W dzisiejszych czasach w powietrzu jest nie tylko siarka, ale i cała tablica Mendelejewa.”
A ja ciągle nie wierzę – jak to przecież się o kilkanaście pF przestraja.
O kilkanaście pF i o 700 kHz na skali. Chwila - 700 kHz to mało, stanowczo za mało. Tak jakby – stracił pojemność.  Z pomocą omomierza (tego samego przyrządu) okazało się, iż pomiędzy osią a okładziną jest oporność rzędu setek kiloomów.
Małą cienka kreska a problem wielki
Czyli metoda pomiarowa przyrządu okazała się nieodporna na taki feler. Zerowanie pozwalające usunąć błąd systematyczny (pojemność kabelków) jednocześnie usuwało  błąd spowodowany szeregową rezystancją. Przyrząd traktował  składający się ze zmiennej pojemności i szeregowej rezystancji (powstałej na styku osi i okładziny) jak czystą pojemność. No może tylko mniejszą z uwagi na szeregową rezystancje. A obwód rezonansowy już taki wyrozumiały nie był. Porada kolegi „aksakal” okazała się bardzo  pomocna. Taszkient daleko, Internet i forum pomagają !
Po zestrojeniu toru FM, najpierw za pomocą pary  generator-miernik, potem kombajnu F2324 przyszedł czasz na tor AM.


Na przyrządy
I na wobulator
 Pośrednia troszkę inna (468 kHz), ale  zasada ta sama co w książkach Lewińskiego opisana. Ponieważ obwody pośrednie są o zmiennej szerokości pasma tj. cewki wejściowe i wyjściowe obracają się wzajemnie, zmieniając wzajemne sprzężenie a przez to i szerokość pasma wzmacniacza p.cz. to zabawy było troszkę więcej. Odtłumianie (też dwójnik RC 20kom i 10 nF), wyłączenie heterodyny (10nF między siatkę EC(H)81 a masę zerwało drgania) itp. Magiczne zbiegi. Udało się.
Wygaszenie heterodyny, odsprzężenie obwodu i sygnał z generatora - casno od kabelków
Dobry trening przed strojeniem Podhala czekającego na półce obok. Podhale to chyba (wraz z Symfonią) ostatnie radio w Polsce, gdzie bawiono się w takie udogodnienia na AM. Po nastaniu UKF, radiosłuchacze o wyczulonym uchu przenieśli się fal średnich na pasmo z modulacją częstotliwości.


Aby zestroić heterodynę i filtr wejściowy trzeba się posługiwać skalą odbiornika. Nie bardzo chciałem tą jedyną kruchą i delikatną szklaną płytą operować przy strojeniu to też posłużyłem się wybiegiem. Na kawałek (naklejonej na ekran skali) papierowej taśmy malarskiej przeniosłem tzw. punkty strojenia. Oznaczenia 170 kHz i 300 kHz dla fal długich, 600 kHz i 1400 kHz dla średnich i MHz dla zakresów krótkich bardzo ułatwiły przestrajanie. Dla własnej pamięci pozwoliłem sobie nanieść symbole L i C, bym czasem nie pomylił się co teraz mam stroić.
Takie „słoma - siano”  dla początkujących stroicieli.  Cudownym pomysłem było użycie generatora DSS gdzie jest możliwość zaprogramowania kilku częstotliwości dostępnych za jednym przyciśnięciem guzika. Na 300 kHz stroimy trymerem i hop 170kHz, przestawiamy wskazówkę na drugi znaczek na tymczasowej skali i stroimy cewką. Znów 300 i znów 170. Myślałem po lekturze, że będzie to trudniejsze.



Może w czasach Lewińskiego, gdy generatory wyglądały tak i miały analogową dokładność to była czynność wymagająca więcej od stroiciela. Teraz to gitarę mój syn stroi na stroik w telefonie (paka taka), a kiedyś to słuch trzeba było mieć. Ot znak czasu. Na krótkich tylko strojenie heterodyny było bardziej krytyczne, dokuczał brak śrubokręta ceramicznego, ten zwykły trzeba było odsunąć na kilka cm by stwierdzić czy jest ok. czy też trzeba poprawić. Cewka też w strojeniu bardzo narowista była, ogromnie czuła. Za to obwody wejściowe przy wyższych częstotliwościach były łatwiejsze, można stwierdzić, że strojenie ich na falach krótkich jest takie trochę umowne.
Korpusy cewek w Sternie wykonane są z jakiegoś delikatnego (acz w czasie trwałego) plastiku, to aby zafiksować je w ustalonych pozycjach kropli emulsyjnej farby użyłem.  Jak będzie trzeba to się ją przełamie. Lakier do paznokci rozpuszczając korpus zafiksowałby to na amen. A kto wie może za 50 lat znów ktoś się na tym odbiornikiem pochyli i będzie potrzebował coś podstroić.
Justerowanie okazało się fajną zabawą, wszystko działa jak w książkach pisali a to już tylko końcowe działania. To jak wykończanie upragnionego mieszkania. Trzeba jednak staranności i się nie spieszyć, dobrze przygotować i nie szukać  sposobów na skróty. Warto tego zaznać, śrubokrętem i uchem popróbować  by móc się cieszyć.

Ja to się będę najbardziej cieszył, gdy ten NRD-owiec mi się z warsztatu wyprowadzi.  W innych radiach przyjdzie rdzę skuwać, filtry odgruzowywać czy obudowę cyklinować. Kawał ciężkiej roboty czeka. Jak to przy remoncie bywa. Coś ostatnio żona o remoncie mieszkania wspomina, strach się bać. Kiedy ja to wszystko zrobię?  Remont zwłaszcza.

Właśnie nasi wygrali z Niemcami, no reprezentacji w piłkę kopaną trochę to zabrało czasu.  Trzeba tylko być dokładnym, mądrych książek trochę poczytać i ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć.

piątek, 3 października 2014

Cyt, bateria zgasła czy o przemijaniu technologii i nośników

W okresie przedwojennym wykształciły się trzy zasadnicze sposoby zasilania odbiorników: bateryjny (z baterią anodową i akumulatorem dla żarzenia), uniwersalny (prądem stałym i zmiennym) i tylko zmiennym (z transformatorem).  Stąd też oznaczenia na niektórych odbiornikach: B, U lub Z jak też i ogromne napisy na ściankach tylnich, iż „tylko do prądu zmiennego„.
Stern - nie tylko chronić przed wilgocią !
Jak głęboko pamięcią sięgnę, u mnie w domu zawsze był tylko prąd zmienny 220V. Nie wiem, czy pierwsza instalacja zbudowana w 1936 roku dla prądu z Bukowiańskiej Elektrowni (1936 r.) była na prąd stały czy zmienny – kroniki OSP tego nie odnotowały. Swoją drogą fajnie jest przeczytać w Internecie zapisy sprzed osiemdziesięciu lat.
Ale już podłącznie Bukowiny do „wysokiego napięcia” zaraz po wojnie spowodowało, iż na 100% był to prąd zmienny. Ze stałego napięcia - pamiętam stojącą przy telefonie (na korbkę) przeogromną baterię (ogniwo właściwie) służące do zasilania obwodu mikrofonowego. Duże to było i niegramotne, ale dla działania konieczne. Później znikło, i nigdy więcej nie pojawiło.


Podobnie się ma z innymi rzeczami kiedyś tak nieodzownymi i ważnymi jak: lampy naftowe, beczka do kiszenia kapusty czy zapałki. Zniknęły i już nie ma ich w domu. No właśnie zapałki . Przed wojną były one dobrem fiskalnym, służyły m.i. do ściągania podatków. Podobnie jak dziś benzyna czy prąd elektryczny (akcyza). Po wojnie zniesiono monopol zapałczany, a drewniane pudełka z zapałkami stały się tanie i ogólno dostępne. W szczytowym okresie w Polsce pracowało kilka wytwórni produkujących te siarką okraszone drewniane patyczki.  Ale nie o niech mowa dzisiaj, lecz o ich opakowaniach. Każde pudełko oklejone było papierkiem. I etykietką, czyli małym kawałkiem kolorowego papieru, na którym oprócz nazwy wytwórni (Sianów, Czechowice czy Bystrzyca Kł.) można było przeczytać, iż zawiera przeciętnie 48 zapałek. Reszta miejsca pozostała wolna, zatem dogodna do ozdobienia.

Proszę jednak zważyć na fakt, iż przeciętny palacz wypalający paczkę sportów pakowanych po 20 sztuk, co najmniej tyle razy miał to pudełko w ręce musiał spojrzeć. Ile to dawało miliono x  osobo x spojrzeń dziennie trudno zliczyć. A  była to liczba przeogromna, nawet  dzisiaj w epoce billboardów zaśmiecających każdy kawałek przestrzeni i  wyskakujących okienek na każdej stronie internetowej, raczej nieosiągalna dla żadnej agencji reklamowej. W czasach PRL-u dostrzegano potęgę takiej reklamy wizualnej i etykiety zaczęły wypełniać się przeróżnymi  treściami.
Oprócz czystej propagandy systemu, okolicznościowych świąt resortowych pojawiały się także treści o charakterze instruktażowymi czy popularyzatorskim. Mamy tu zalecenia BHP, oświetlenia furmanek, kwestie walki z chorobami czy też popularyzujące nowinki.

Nowinki jak nawozy sztuczne, proszki do prania czy radio.


Pierwszą „radiową” etykietą, na którą natrafiłem to było Calypso.
Radio, które darzę wielkim sentymentem. Etykieta przebrzydka, ale kochamy także i takie. Nawet chyba bardziej. Razem z nim natrafiłem na Koncert (czyli to samo radio tyle, że z adapterem i innej skrzynce) i dwa bardzo rzadkie radioodbiorniki: Barbara i Limbę (też ciepło na sercu, przy domu w Bukowinie dwie rosną).  Dwa ostatnie radia - bateryjne.



Lampowe radia bateryjne to pewnego rodzaju kompromis między funkcjonalnością, a kosztami.  Nie znam cen baterii anodowych (też reklamowanych na etykietach), ale zawsze był to koszt znaczący. Chemiczne źródła energii elektrycznej, ze względu na swoją jednorazowość są po prostu drogie. Odczułem to na własnej skórze, gdy zakupiłem dla swojej Julii Stereo (kupionej za 80 PLN) komplet 8 baterii (wróc!) ogniw R20.
Przypomniał się dowcip :
Jak podwoić wartość starego Malucha?
 Zatankować do pełna!  
Działa dla porządnych odbiorników radiowych.

Wspomniałem o Barbarze i Limbie, ale bateryjny był również Juhas (całej hali nie nagłośni, ale szałas już tak) no i Pionier B. W tym ten najrzadszy, z bateryjnymi lampami Philipsa. No i była  oczywiście Szarotka. Dla niektórych kultowa, dla mnie tak gorallenvolk-iem zaciąga. Bo z Siemens-owym rodowodem.
Tyle że z Wiednia, to wybaczymy.

Edycja odbiorników na etykietach zapalczych zbiegła się z najciekawszym dla mnie okresem w radiofonii- początkiem UKF-u. Mamy więc i Podhale, i Symfonie, wspomnianego Koncerta, Calypso i Bolero (oczywiście to do 100 MHz :-). Jest i bateria anodowa.

Nie natrafiłem na „radiową”etykietę z późniejszego okresu. Radio było już w każdym domu, nie trzeba było już reklamować. A i sam nośnik też się wyczerpał. Nie produkuje się tej ilości zapałek, zaginęły etykiety i cała filumenistyka jest bardzo, bardzo zapomnianym hobby. Ci którzy jeszcze palą, korzystają z zapalniczek lub już obywają się bez nich w tzw. elektronicznych papierosach.

Pozostały nieliczne zbiory kolekcjonerskie, jeden czy dwa zbiory muzealne. No z całej sytuacji może cieszą się tylko strażacy. Za to do wypadków musza jeździć coraz częściej – zaglądnijcie na stronę OSP Bukowina Tatrzańska. Kronika jest skrupulatnie prowadzona.

Piękny, acz smutny felieton o Bystrzycy Kłodzkiej i roli produkcji zapałek dla tego miasteczka napisała Pani Helena Kowalik.

Są jeszcze ostatni Mohikanie, którzy walczą o zachowanie resztek  kolekcji etykiet. Tu szczególne podziękowania dla pana Edwarda Markiewicza za zgodę na wykorzystanie scanów jego kolekcji, utrwalonych na stronie klaser.strefa.pl a użytych do zilustrowania niniejszego posta.

U mnie brakuje jeszcze tych najbardziej poszukiwanych  etykiet – Podhala i Juhasa (też brzydkie graficznie, a jednak wyczekiwane).

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie – proszony jest o kontakt!

Niestety etykiety zapałczne praktycznie znikneły, od kilkunastu lat spotykam tylko kartonowe pudełka na zapałki, które są czasami wykorzystywane jako tanie (ale wygodne) wieloszufladkowe pojemiki na drobne elementy elektroniczne. Wystarczy wpaść na Wolumen - wielu handlarzy w dalszym ciągu się nimi posługuje.

Pudełko po zapałkach zawsze sie przyda. Bateria anodowe znikły bezpowrotnie.

AKTUALIZACJA.

Za złotówke (100gr) kupiłem brakujące etykiety :-)

Co ciekawe - każda z innej fabryki. Fabryki zapałek
Za kolejną etykietę z baterią anodową (nowej konstrukcji :-)

Filumenistyka ma się jednak ku końcowi.

Chyba że kupię sobie Juhasa. Podhale, Symfonię i Kaprys już mam. Sonatinkę ratowałem Więc pozostał Juhas - ginący zawód. Nie tyle wypasanie owiec jest kłopotliwe ile ich dojenie. Kto to robił to wie o czym mówię.