poniedziałek, 30 grudnia 2013

Lekko śmierdząca sprawa czyli o broni masowego rażenia w warunkach piwnicznych.

W trakcie mojej edukacji w Technikum Mechanicznym, we wczesnych latach 80-tych, od czasu do czasu byliśmy mobilizowani w grupie trzech czy czterech co lepiej kreślących kolegów i na kilka dni oddelegowywani do Urzędu Miasta, gdzie pomagaliśmy wykreślać plany działań obronnych Obrony Cywilnej  miasta Nowy Targ na okres działań wojennych z użyciem broni masowego rażenia.

Kreśliliśmy mapy ćwiczebnie i palny przebudowy obiektów użyteczności publicznej na ośrodki odkażania i dezaktywacji. Atmosfera była fajna, kilka dni poza szkołą, za namaszczeniem Dyrekcji, w bunkrze dowodzenia pod budynkiem jak to się mówiło „starostwa”. 

Jako jeden z anegdotycznych już epizodów pamiętam, scenę jak dwu pracowników OC (zapewne emerytowanych wojskowych) przygotowując się do ćwiczeń, próbowało za pomocą nomogramów i tablic oszacować skutki ataku bronią atomową na miasto Nowy Targ. 

Scenka wyglądała mniej więcej tak:
  • to co zakładamy 20kT?
  • niech będzie, w końcu to chyba najmniejszy ładunek NATO,
  • i co, atak lotniczy?
  • w końcu mamy lotnisko niech będzie lotniczy,
  • i co ogłosimy alarm p.lotniczy?
  • Heniek oczywiście, że ogłosimy, przecież od tego jesteśmy,
  • i co, ludzie się ukryją?

Cały czas emerytowani wojskowi posługiwali się przy tym nomogramami i tablicami przenosząc palec z miejsca na miejsce.

  •  ukryją, a jak!
  • i wiatr będzie z północnego- zachodu z prędkością ok. 10 m/s?
  • Będzie!
  • No to mamy straty – zginą, no zaraz, zaraz – mam – zginą 2 osoby.
  • Heniek, coś ty och…! Po 20 kT  to z całego miasta to nawet smród nie zostanie!
Na szczęście wszystkie wizje i czarne scenariusze nie sprawdziły się. Plany i mapy nie były potrzebne. Nie mniej lekki smrodek po tamtych czasach pozostał. 

W radiowej praktyce także przyszło mi zmierzyć się problemem smrodku.
Ładnie odnowione Calypso po kilku minutach pracy w salonie poczęło z siebie wydobywać pewnego rodzaju odorek. Cecha charakterystyczna – jedynie w czasie pracy, a więc ewidentnie związane to było ciepłem przez lampy wydzielanym. Zapach – rzekłbym „piwniczny”, więc raczej o biologicznym podłożu.
Ponieważ chassis było dość dokładnie przemyte benzyną to raczej podejrzenie skierowałem w stronę obudowy, a dokładniej tylniej ścianki. Nie była ona ani malowana, ani też nawet z obawy o rozmoczenie myta, to zważywszy na jej porowatą strukturę najbardziej podejrzanym obiektem, podejrzanym o zasiedlenie biologiczny materiałem – grzybami?

Zapytałem na Triodzie kolegów jak oni sonie radzą z takimi przypadkami i o dziwo wywołałem szeroką dyskusję – wszystkich zapraszam do zapoznania się ze szczegółami.

Przyznam się, iż oczekiwałem czegoś w rodzaju panaceum – typu weź Chemię, Chemię i Chemię popryskaj, zanurz lub posmaruj i wysusz, ale miast tego pojawiło się kilka ciekawych chociaż troszkę szczątkowych propozycji. Temat w ciągu dni okazywał się rozwojowy więc spokojnie oczekiwałem ta to jedyne, 100% sprawne rozwiązanie.  Niektórzy koledzy, obok znanych preparatów pochłaniających jak zmielona kawa (w perfumeriach pozwalają oczyścić rozwiercony pachnidłami nos), proponowali nawet użycie bombki A.

Zupełnie jak w chińskim czosnku, który (ponoć) jest przed wysyłką sterylizowany promieniowaniem. W kuchni wolę polski, jest co prawda mniejszy i trudniej się obiera, ale aromat ma zdecydowanie lepszy. Z ciekawości wraz z kolegą Geigerem sprawdzimy, może pozostało jakieś resztkowe promieniowanie.

W tzw. świątecznym międzyczasie odwiedziliśmy wraz z małżonką Galerię Pani Lampy, fajnie jest tam wpaść nawet bez powodu.  
W galerii unosi się zawsze miły zapach, wspomagany dobrze dobieranymi kadzidełkami, czuć je już od rogu z ul. Jagiellońską, zapytałem zatem o wypróbowany sposób na pozbycie się przykrych zapachów.

"Pani Lampa" ma swoje sposoby, w końcu większość z jej eksponatów to przedmioty z przeszłością a niektóre nawet z historią.  Zaskoczyła mnie jednak biologicznym preparatem EM Refresh, który w postaci wcale nie małej resztki na dnie otrzymałem w prezencie. 

Preparat wg. etykiety jak i opisu w Internecie  ma wszelkie cudowne cechy, jest naturalny, nieszkodliwy dla ludzi i środowiska itp.itd. Aż w nosie zaczęło mnie kręcić od tego cudownego składu i właściwości, najpewniej to z powodu na moje uczulenie na homeopatię.

Nie mniej jednak postanowiłem wypróbować, tym bardziej, że kolejna sesja odsłuchu (już bez ścianki) wykazała niestety smutną prawdę, iż także obudowa jest skażona. Zatem po rozcieńczeniu preparatu  - do dzieła.
Gotowi do akcji.
Gumowe rękawice (a nóż alergia da o sobie znać), gąbka, kuweta (doskonale się sprawdza tak plastikowa podstawka do ociekania butów kupiona w Jula za kilka złotych) i nasączamy lekko szorując całe wnętrze.  
Mam nadzieję, że stolarze  ze Świdnicy nie kleili skrzynki na klej kazeinowy i całość od wilgoci się nie rozejdzie. Mam takie jedno rozlazłe DDR-owskie radio.
Nasączanie trwa.

Po dwukrotnym nasączeniu biologicznym superpreparatem odłożyłem do wyschnięcia suszarni.

Co do samej tekturowej ścianki to postąpiłem zgodnie z radami kolegi ed_net z forum. Zamiast wody czystej znów posłużył superpreparat, ba wykazał pewne własności zmywające.

Trochę brudu jednak wymyło


Przez prasowaniem/suszeniem

Ostrzegam jednak przed szorowaniem  tektury – narusza strukturę. Ściana została zgodnie z zaleceniem obłożona 80g-owym papierem od ksero (czystą stroną) i ściśnięta pomiędzy płytami.
Ścianka przyłożona kilkoma płytami, dużo ciężko i płasko.
Po kilku godzinach była ładnie wyprostowała się i tylko lekko wilgotna była.

Obudowa i ścianka suszą się, ja natomiast dokonałem odkrycia, które wskazuje że preparat to nie jest placebo – odbarwienie na rękawie koszuli wykazało, że jest szansa. Poczekamy na kolejne odsłuchy, czy raczej „obwąchy”.
Skutki działania broni B.
Informacje docierające ze świata twierdzą, iż nie grozi nam apokalipsa z użyciem broni masowego rażenia - Atomowej, Biologicznej cz Chemicznej i nawet schron w podziemiach budynku starostwa w Nowym Targu już nie pełni swojej dawnej funkcji i stał się Izbą Zimnej Wojny i Stalinizmu. Ciekaw jestem czy zachowały się jakieś plany czy rysunki przez mnie wykonywane.

Było by to bardzo miłe zobaczyć swoje prace wystawiane w muzeum. Nie każdy artysta tego zaszczytu za życia doznał.

AKTUALIZACJA

Sugestie kolegów z Triody doprowadziły mnie do odkrycia, że transformator się bardzo mocno nagrzewa (do 55 stopni C) i to on w głównej mierze odpowiada za "emisję" zapachu. Przyczyną nagrzewania był bardzo duży prąd pentody głośnikowej spowodowany zaś tym, iż jeden z rezystorów siatkowych (820k) poszedł do "krainy wielkich ohmów". Napięcie na sietce -0,6V, prąd lampy 78mA a transformator i grzeje się, i buczy.

Po wymianie uszkodzonego elementu temperatura spadła do 35 stopni. Oj, dobrze że nasze bezpieczeństwo nie zależy od jednego rezystora, a może jednak zależy?


poniedziałek, 23 grudnia 2013

Kryterium 50 PLN – czyli trudna sztuka kompromisu.

Każde hobby jest kosztowne, bardzo kosztowne. I to w wielu wymiarach. 


Po pierwsze finansowo. Niczym gąbka wchłania fundusze, każdy wolny grosz może mieć TO najważniejsze przeznaczenie. Wszelkie zaskórniaki topnieją, ba nawet poświęca się środki deklarowane na inne cele. W końcu samochód może posłużyć jeszcze troche, ale to radio nie poczeka, aukcja kończy się za kilka minut.


Konik wgryza się pozostałe miejsca naszego życia, anektując wszelkie powierzchnie w piwnicach, na strychu, w garażach czy nawet bezceremonialnie wciskając się do salonów i (o zgrozo) kuchni. Wszędzie, dosłownie wszędzie można zobaczyć jakąś obudowę, kabelek czy chociażby śrubkę. Wszędzie, nawet pod poduszkę trafiają TE książki. Gorsze od modrzewiowych igieł na jesieni.


Czas jest też kolejną sferą która podlega zawłaszczeniu jest czas, każdy czasu ułomek, każda sekunda to TA sekunda - ma swój cel i przeznaczenia. Często i  niektóre drogi z pracy do domu czy w delegacjach mają wypustki do różnych miejsc (sklepów, warsztatów czy kolegów). Koniecznie trzeba pojechać na giełdę, kupić czy chociaż pooglądać. Trzeba i już.


Aby nie zawładnęło naszym życiem do końca, w całości i nieodwołalnie należy postarać się określić jakieś w miarę rozsądne granice i kryteria. Pozwalające ostudzić zapał, i nawet wbrew rozgrzanemu serduchu powiedzieć: Basta. Trzeba ćwiczyć swoją słabą mocną wolę. Ćwiczyć, ćwiczyć i ćwiczyć.


Dla zakupów nowych (znaczy się starych) egzemplarzy taką magiczną granicą stała się dla mnie postać Króla Kazimierza, niebieskim kolorem na zgrabnym papierku drukowana, takim co to czasami w portfelach gości.


Niby mało ale wbrew pozorom można dużo lampowych duszyczek za taką kwotę od potępienia ochronić. To, że ich stan jest czasami bardziej niż kiepski to prawda, ale frajda przy tym większa po odtworzeniu. Mam w kolejce kilka takich nabytków. Czekają.


Dużo trudniejszym wyzwaniem jest utrzymanie podobnego reżimu wydatków przy samej  rekonstrukcji.  Byle jedna koniecznie niezbędna niezbędna lampka kosztuje z wysyłką wielokrotnie więcej, niż zapłaciliśmy za cale radio. Kto nie wierzy – niech sprawdzi.


Kupując polskiego Philipsa (za krotność maksymalnej kwoty – ale w końcu przedwojenne) porozmawiałem dłuższą chwilę z pracownikiem komisu meblowego, gdzie radio było sprzedawane. Rozmowa okazała się bardzo pożyteczna, po pierwsze dla mnie („krotność” zmalała) jak i dla sprzedawcy - pana Pawła. Zaoferowałem przynajmniej diagnozę jego starego niedziałającego lampowego radia. Z diagnozy szybko przeszło to w ofertę ożywienia. Znów serducho było szybsze od rozumu, a priori padła kwota „na części” 60 PLN. 
Pacta sunt servanda – zatem do roboty. Zadanie – przywrócić do użytku (ale nie do super oryginalnego stanu) Calypso. 

Bogatszy w doświadczenia z Relaksa i bezpośrednio poprzedzającego Calypso, już z grubsza było wiadomo od czego zacząć.


Stan zastany był dużo gorszy niż po rozmowie się spodziewałem.

Radio świeci, ale żadnego  artykułowanego dźwięku nie wydawało, stan lakieru czy czystości plastików nie był dla mnie zmartwieniem – deklarowałem jedynie zrobienie wnętrza, a nie całościową naprawę łącznie ze Spa. Zakładam że koledzy w komisach meblowych mają swoje sposoby by ze zniszczonej meblościanki zrobić prawie nowy mebel.


Wnętrze odkryło kilka swoich tajemnic:

  •  prostownik selenowy eksplodował, ktoś już temu zaradził temu lutując piękną i groźna  pajęczynkę z czterech 1N4007 – 250V anodowego w gołej postaci, jak jadowita  tarantula czyhające na gołe palce !!!
  • antena ferrytowa zgrabnie magnetycznie dociągnięta do jednego z głośników – sparciałe gumki, na szczęście lica nie została porwana,
  • wszędzie pełno papierowych kondensatorów – kartoflaków przebrzydłych.

Inne niespodzianki okazało się dopiero były przede mną.


Pierwszy krok to przywrócenie podstawowej funkcjonalności.


Pod nóź (obcążki) poszły papierowe 0,5 uF – wielkie i montowane w poprzek radia. Ich następcy troszkę jak pajączki dolutowałem do płytki drukowanej. Calypso w modelu  zbudowany jest w oparciu o PCB, a nie montaż przestrzenny. Mimo to nie wszystkie elementy umieszczone mogły być na płytkach drukowanych więc dla tych dwu kondensatorów zastosowano uchwyty.

Opornie szło diagnozowanie problemów, gdyż jakoś ani tor AM, ani FM nie dawał sygnału, tor m.cz. odezwał się bez kłopotów. Pomny nie łatwej walki w okolicach potencjometrów nie podejmowałem się usuwania trójelektrodowych kondensatorów. Papierowe, ale jakieś takie ładne były.
EBF w towarzystwie wymienionych kondensatorów (olejak i elektrolit) po prawej  i rezystora po lewej.Widać nawet gumki od majtek z filtrów figlarnie wyglądające.

Przy grzebaniu w okolicy EBF89 (EBF nie EF jak we wcześniejszym modelu) zauważyłem drobniutką iskrę pomiędzy podstawką lampową, a dotykającym jej kondensatorem styrofleksowym.  Maluśka iskra a w diagnozie pomogła. Kondensator szybciutko wymieniłem, a spalony opornik obok  okazał się głównym problemem. Napięcia na EBL wróciły do normalności, lampa już żyła i działała, właściwie całe radio „zadziałało”. AM na pewno.  Wymieniłem elektrolit w detektorze  stosunkowym i cały tor p.cz. FM także przekazywał sygnał.  Z założenia AM zostawiłem troszkę na boku, skupiając się na  FM. 

Po podaniu 10,7MHz na drucie dookoła ECC85 zabrałem się za strojenie p.cz.  Jeden z rdzenie filtru okazał się wyklejony z plastikowej oprawki. Kropelka „Kropelki„ pomogła. Oczywiście zgodnie ze zdobytą uprzednio praktyką odrobina smaru i kawałek gumki od majtek do każdego rdzenia dodałem.


Strojenie kolejnego już toru p. cz. już stało się przyjemnością i nie musiałem sięgać jak poprzednio do pomocy kolegów.


Ponieważ  radio wyposażone (jako że z końca produkcji) w odlewaną ELWRO-wska głowicę to wysiłku przestrajania nie podejmowałem, a użyłem protezy w postaci konwertera. Już raz ten sposób obejścia problemu zastosowałem przy RELAKS-ie dla szwagra, pomimo naruszenia czystości rasowej lampowego radia, wydał się optymalnym w tym przypadku rozwiązaniem.

 
Na konwerter miejsca sporo - w starszych wersjach wystawała tam ECC85 z głowicy.

Produkt małej firmy z Bielan zupełnie dobrze sprawdza się w tej roli. Ba jak widać, nawet odnosi sukcesy eksportowe.

Do zasilania konwertera użyłem prostowanego jedno-połówkowo napięcia żarzenia (tu ukłon w stronę ortodoksów - dioda germanowa DZG, z epoki, a jak!). Kondensator w prostowniku próbowałem na początku użyć 20uF (był pod ręką), ale słychać było że zdecydowania za mały – buczało, aż niemiło! 470uF całkowicie rozwiązało problem. Napięcie po włączeniu konwertera sięga 7 woltów.

 
"zasilacz" - dużo powiedziane

Dużym, aczkolwiek wydaje mi się dopuszczalnym kompromisem stało się połączenie sygnałowe konwertera. Radio wyposażone jest w wejście symetryczne (któż jeszcze pamięta takie płaskie kable 300 omowe), a konwerter na obydwu końcach niesymetryczne w kablu ekranowanym.
Jak sie okazało brak symetryzatora nie przeszkodził - pełne wysterowanie przy znacznej ilości warszawskich stacji a do nadajnika na PKiN kilka kilometów jest.

Bolało ale w obliczu braku budżetu (symetryzator z UKF to na Wolumenie minimum 10 PLN) poszedłem na takie rozwiązanie. Jak się okazało w zupełności wystarczające.


Do przełączania podzakresów użyłem obrotowego przełącznika z dawnych zapasów. Wyprowadziłem go na plecki i w gałeczkę z epoki wyposażyłem. Też pewien kompromis - nie da się upchnąć 20MHz (88-108 MHz) w ośmiomegahercowy zakres przestrajania starej głowicy  (65 do 73MHz).

 
Przełacznik od środka 


A z tyłu taka niewinna gałeczka.

Radyjko jest przywrócone do życia – a chyba właśnie o to chodzi. Tutaj ciekawa dyskusja kolegów podobnie zaangażowanych. Nie zawsze trzeba mieć 100% oryginała, stojącego na półce i cieszącego jedynie ego kolekcjonera. Warto by ktoś z tego pożytek i przyjemność czerpał. Swoją drogą w przywołanej dyskusji wręcz ideowy manifest kolegi zagore1 z Krakowa znaleźć można. Pozwólcie że zacytuję:


Kolekcjonier z naszego punktu widzenia brzmi pejoratywnie a wręcz obraźliwie. Działalność kolekcjoniera kończy się na zakupie eksponatu i ustawieniu go na półce- a działalność zbieracza dopiero się rozpoczyna.

Kolekcjoner nie szuka dokumentacji, serwisówek, nie ślęczy nad schematem, nie parzy sobie palców lutownicą, nie brudzi rąk klejem, nie barwi paznokci czarną politurą, nie formuje elektrolitów, nie robi z uszkodzonych kondensatorów wydmuszek z nowym środkiem, nie gotuje kondensatowów w parafinie. Kolekcjoner traktuje eksponat przedmiotowo, jest jak filatelista, który w znaczek nie ingeruje - po prostu go ma. Kolekcjoner nie zauważy imbusów w pokrętłach, a zbieracz zauważy i nawet jak od razu nie wymieni to w podświadomości będzie mu tkwiło, że kiedyś to trzeba zrobić. Dla kolekcjoniera nie ma znaczenia czy radio jest sprawne i tak go nigdy nie włączy. Liczy się tylko kolejna sztuka. To u kolekcjonierów stoją eksponaty z odlutowanym głośnikiem i zbiorem przypadkowych najczęściej niesprawnych lamp.

Kolekcjonier dzisiaj zbiera radioodbiorniki, a jutro ucha od nocników... Zbieracz poświęci dziesiątki, a nawet setki godzin i mnóstwo pieniędzy aby uruchomić radio i przywrócić mu dawną świetność. Dlatego nasze zbiory są dużo więcej warte, niż najwspanialsze kolekcje, bo my poświęcamy naszym zbiorom to co człowiek na najcenniejsze czyli czas..

Więc Koledzy nie zmieniajmy się w kolekcjonerów - pozostajmy zbieraczami. Kolekcjonierzy to niższa kasta i nie ma ich na szczęście na naszym forum ( no bo co by tu szukali??)


Nic dodać.



Dla wiernych czytelników (podobnie jak w moim ulubionym serialu Wheelers Dealers) podsumowanie. Na reinkarnacje wydaliśmy:
  • konwerter  AMBM  – 28 PLN (u  producenta ponoć tylko 25.50),
  • kondensatory 470nF/400V – dwa razy po 3 PLN,
  • kondensatory pozostałe – w sumie 10 PLN,
  • mostek  2 PLN (wyprzedaż była),
  • przełącznik, rezystory i dioda  – powiedzmy 15 PLN (poszło z zapasów, w oryginale mogło to i  kosztować i kilka tysięcy przed-deminacyjnych złotówek – tych z Waryńskim).

Słowem nie licząc cyny, przewodów, pokrętełka i kilku (a może kilkunastu, nie liczyłem) godzin, to w sześćdziesięciu złotych ledwo się zmieściłem, lub też nie zmieściłem. Nieważne.

 
Dla bezpieczeństwa wkleiłem (za dużo kleju) okienko dla bezpiecznika - a nuż ktoś będzie chciał wetknąć paluszki.

Nie chodzi tu przecież o pieniądze, nie chodzi o czas, nie chodzi o miejsce.


Jeśli choć jedno więcej lampowe serce bije (raczej świeci) od dzisiaj, jest jaśniej i cieplej. A może i komuś, kto tego radia posłucha też serce goręcej zabije.

 
Dwa Claypso w piwnicy - obydwa grają.

I o to właśnie w tym wszystkim chodzi. Radio gra, serce się raduje.

wtorek, 17 grudnia 2013

350 tysięcy minut - czyli Calypso na gotowo

W początku kwietnia zakupiłem na Allegro radio z ładnie zachowanym znaczkiem firmowym –D-I-O-R-A (no właśnie bez tej ostatniej kreseczki) i praktycznie dla tego znaczka.
Dla wiodącego Menueta (w tle całego tego bloga) była to ozdoba wręcz konieczna.

Pokusiłem się jednak ten znaczek skopiować, nie przenosić. Co uważniejsi czytelnicy mogli i mogą śledzić postęp opanowania technologii, niektórzy otrzymali nawet próbne odlewy i ich użyli.

Calypso okazało się na tyle wdzięcznym obiektem do eksplorowania, iż poświęciłem mu kilka miesięcy. Niemalże wszystko zostało naprawione, lub odnowione.


Jeszcze w piwnicy
Obudowa:
  •           po skopiowaniu znaczka usunąłem starą powierzchnię lakierniczą,
  •     drobne odpryski forniru także zostały uzupełnione, nie były one na tyle duże abym musiał angażować Szwagra,
  •      położyłem chyba ze cztery warstwy lakieru, szlifując i doskonaląc każdą następną,
    Obudowa w trakcie malowania
  •     wszystkie elementy mosiężna zostały oczyszczone, i tam gdzie to było możliwe przeszlifowane i wypolerowane, a następnie poryte cienką warstwą lakieru,
  •     elementy plastikowe zdemontowane i oczyszczone. Nawet troszkę starałem się je wybielić w utleniającym żelu, efekty był ale ze względu na słabe już UV (był już październik) efekt skromny. Nie mniej metoda kolegów komputerowców (dzięki froti) okazała się ciekawą i obiecującą. Koledzy konsolowcy nie pozostają w tyle. 
  •      wymieniłem tkaniny głośnikowe za siatkami na nowe,
  •     dorobiłem dolna pokrywę, stara chyba się w czasie remontu gdzieś zapodziała. 
Niestety skala nie podołała, odpryski lakieru były na tyle duże, iż zdecydowałem się na wstawienie skali od siostrzanej RAMONY. Oryginał pewnie był wykonywany wg. oszczędnościowego patentu 36846.
Scan zachowałem dla potomności może się pokuszę o odtworzenie

Wnętrze:
  •          prostownik selenowy był totalnie wywalony, zastąpił go „nowy” od Menueta, kondensatory elektrolityczne zaś okazały się na tyle sprawne że z brumem walczyć nie musiałem,
  •          potencjometry przeczyszczone,
  •          kondensatory papierowe to już teraz tylko wspomnienie, troszkę kłopotów miałem z tymi „odkłóconymi „trójnóżkowymi kondensatorami przy potencjometrach, ale patent z plecionką nałożoną na normalny poliestrowy zupełnie dobrze spełniły swoją rolę. Nie wiem czy do końca były potrzebne, ale widać były bo w tych biednych gomułkowskich czasach stosowano.
  •          naprawiłem zerwaną antenę ferrytową, niestety elementy robione z dętek rowerowych sparciały przez te 50-lat, wszystko co na gumce przymocowane było, teraz latało jak tylko mogło.
  •          troszkę zabawy wymagało pozbycie się pasożytniczych oscylacji w okolicy 30kHz ( o tym wątku troszkę potem), ale przebudowa otoczenia EL84 pomogła,
  •          strojenie w najprostszej postaci za pomocą generatora okazało się zupełnie wystarczające, Selektograf powędrował do innego radio-zapaleńca, niech mu dobrze służy. Ja jeszcze do końca nie przesiadłem się na K937,
  •      oryginalna EM80 okazała się za słaba, kupiony radziecki zamiennik z kolei za duży co w połączniu z koniecznością wymiany skali spowodowało, iż skończyło się na EM84, a dokładniej znów radzieckim odpowiedniku. Świeci jak kremlowska gwaiazda, tylko że na zielono.  
  •          no i najważniejsza zmiana – radio na starą głowicę, Calypso dawca przysłany został z Poznania i przydał się wielokrotnie. Klawisze i kilka rezystorów było jak znalazł.
Radio odbiera nawet do 102 MHz, gra na 102.

Słowem trwało to 350 tyś minut (od zakupu do skończenia prac), kosztowało wielokrotnie więcej niż przysłowiowa stówka, którą za radio zapłaciłem, parę razy cyna kapnęła, raz leciutko anodowe popieściło.

Ale działa gra i chyba jeszcze przed świętami trafi do Galerii Pani Lampy.
Lampa kupiona u Pani Lampy

Na mnie w piwnicy czekają trzy następne Calypso, o dwu Ramonkach nie wspomnę. Znaczy się, wspomnę, ale w przyszłorocznych postach
Podobno sygnatury starych mistrzów są najcenniejsze :-)


Wszystkich czytelnikom, tym wiernym i wyczekującym na każdego posta, tym sporadycznym,            a i tym zupełnie przypadkowym z całego serca życzę:
Zdrowych i Wesołych Świąt Bożego Narodzenia i Wszelkiej Pomyślności na cały nowy 2014 rok. 

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Skorupy Żanety - czyli chwila z radiem wśród skorup, słoiczków i nalewek


Wielkie i mniejsze centra handlowe, sklepy wielko-powierzchniowe (co za potworek językowy) jak i wszelkiej maści butiki, sklepy i sklepiki (nie omijając tych zwirtualizowanych) są w chwili obecnej terenem wielkich bojów, walk i podchodów o klienta.

 My wszyscy poganiani reklamami „mandarynek za trzy trzydzieści trzy!!! Za trzy trzydzieści trzy!!! Trzy trzydzieści trzy!!! tracimy świeży ogląd sytuacji, zasobności kiesy i poddani ostrzałowi promocji pod nagonką biegniemy do tych łowisk. Łowisk, gdzie większość z nas wpadnie w sieć lub nadzieje się na taki czy inny  promocyjny haczyk. Czyhające stada myśliwych (czytaj: sprzedawców) wspomagane przez nagonkę (tutaj: prezentacje, demo i ogólnie marketing) starają się ułapić i z ostatniej łuski (grosza) oskrobać do żywego, ba nawet z torbami i długami puścić.

Jako wymarzoną (chyba wyoglądaną w telewizyjnych reklamach) nagrodę wciskając nam kilogramy plastiku (w chińskich zabawkach), tony papieru (w kolejnych reedycjach książek – dla tych co jeszcze czytać umieją), kolejnymi wielopakami ”kultowych seriali” (dla tych co już wszystko widzieli i chcieliby jeszcze raz).
NIE CIERPIĘ ŚWIĄT w wydaniu supermarketowym, nie cierpię. Nie tylko ja.

Ale, oto z grubsza rok temu zostałem przez moją kochaną żonkę zaciągnięty na pracowniano/domową wysprzedaż ceramiki, a dokładniej ceramicznych kwiatków. Przyjechaliśmy wtedy bardzo późno, wieczorem w ostatni dzień. Rembertów, stara troche zapuszczone kamienica, szaro, zimno i z zewnątrz ponuro. Świat dzwoneczków, reniferków i santaklausów został w oddali. 

Wewnątrz mieszkania cudowne odmiana  - atmosfera niewiarygodna – jak u rodziny i to tej części kochanej rodziny do której zawsze chcemy pojechać na święta. Ciepło, szalejące dzieciaki, zastawiony stół przekąski (pyszne) i nalewki (nie próbowałem – kierowca). Zostać i nie wychodzić.

Kilka skorupek powędrowało do torby, a później do worka św. Mikołaja.
Babcia Alinka była zadowolona, a i Ciocia Beatka też. Używają podstawek czy miseczek – ładne i praktyczne.

Ja wyniosłem z tego wieczoru oprócz wrażeń coś innego. Coś co rozbudziło i zdeterminowało moją pasję w kolejnym roku, a w efekcie pozwoliło uratować kilka radiowych duszyczek i parę słów na tym blogu skreślić – w rogu ciepło mruczało radio. Jeszcze wtedy nie wiedziałem jakie, ale jego dźwięk i ciepło poruszyło mnie dogłębnie.

I jak za magicznym dotknięciem wróżki z kreskówki -  rzuciło na te tory, które okazały się prawdziwym rollercoaster-em, kolejką górką beż żadnych oporów, obijająca mnie na każdym zakręcie, kosztująca jak bilet do Disneylandu (z przelotem ) ale dającą tak ogromną ilość fun-u, emocji i przeżyć, że chce się w tym jechać i na koniec świata.



Po roku, subtelnym SMS-owym marketingiem i Pani Żaneta się przypomniała. Popędziliśmy co tchu w piersiach – w pierwszy dzień. Do domu wróciliśmy obładowania ceramicznymi kwiatkami, ze słoiczkami suszonych pomidorów (ponoć trzy ostatnie) i nalewką dla Dziadka Kazia. Ja też już wiem co to było – radio ZRK do życia przewrócone przez kolegę z Ursusa. Nic dziwnego, Góralowi wystarczy jedno spojrzenie na Tatry, aby serce całe gorącem napełnić, co by nogi nie bolały a wszelkie wydatki niczym przy tym były. Hej.
Tatry, a takie zamglone i szare jak góry w listopadzie

Pani Żaneta do Świąt będzie skorupki (śliczne) sprzedawać, a może i jeszcze jakiś słoik pomidorów się za kredensem znajdzie. Tylko niech, że to radio do pokoju wróci !


Bo ze smutku nam lampy emisję tracą. A może i innego utajonego radiowca do żaru i wesołości przy Świętach  Bożego Narodzenia do czerwoności rozgrzeje. Bardziej niż te nalewki i pięknie płonący kominek.


.
Spieszcie Kochani, WIELKA PRZEDŚWIĄTECZNA sprzedaż jeszcze trwa!!!


Ta osobiście rekomenduję i polecam, jest magia.

SPROSTOWANIE


to były naprawdę 3 ostatnie słoiczki pomidorów :(


wtorek, 12 listopada 2013

Dzień Niepodległości - czyli ratujmy co polskie!

Różne są formy świętowania tej  ważnej dla świadomości narodowej rocznicy.

Jedni radośnie maszerują za odrestaurowanym czołgiem, składając kwiaty pod pomnikami narodowych bohaterów. Przyłączam się do podziękowań dla pracowników BUMARU. Troszke im zazdroszę przygody przy rekonstrukcji zabytku.

Ja postanowiłem uczcić to na swój sposób - ratujmy co polskie.

A okazję do tego czynu przysposobiła mi moja kochana małżonka. Otóż w ostatnią sobotę w poszukiwaniu małego stoliczka do łazienki zawędrowaliśmy do jednego z okolicznych komisów meblowych.

Stoliczka nie było, były trzy radia. Pionier U1 (nawet ładnie zachowany), Mende i coś pionieropodobne.

Już wychodząc troszkę się przyglądnąłem i zwróciła moją uwagę tabliczka znamionowa - Philips ?!?  Nie Pionier?

Komis zamykano więc wróciliśmy do domu, ja do komputera i po kilkunastu minutach - mam!

Polski Philips z sezonu 1938/39 model 6 -39A.




Dzisiaj radio jest już moje, i czeka mnie kilka miesięcy pracy. Zamiast słów kilka zdjęć.
Radio z zewnątrz jest w stanie "trudnym", ogromnie zniszczone przez korniki, brak tylnej ścianki i ozdobnej listwy.
Obudowa wygląda na fabryczną, ale jest inna niż przy innych egzemplarzach 6-39A.

Skala cała, wskazówka chodzi, przełącznik chodzi, mechanika optymistycznie dobra.
 Na skali Baranowicze!

Miotła już wygląda ze schowka by posprzątać pył po kornikach. 


Spód i jedna ze ścianek nadaje się wyłącznie do rekonstrukcji.

Dioda prostownicza z 57-ego, jedna lampa przecokołowana

Wszystko sumiennie obsypane pyłem drewnianym, ale bardzo oryginalne - 75 lat!
Moja żona przeżywa zakup, zapytała czy na tym radioodbiorniku odebrano komunikat o wybuchu II wojny światowej. Podejrzewam, że tak. Troszkę to tak na smutno świętowanie.

Ale my się nie damy się czasowi, hitlerowcom i kornikom.

Ale wszystko dowodzi, iż uda się uratować POLSKI zabytek. Philips, ale polski Philips.

Taj jak to się już kilku kolegom udało. W Krakowie, i w Turku i może w kilku miejscach w Polsce.

Z góry dziękuję za wszystkie porady i pomoc w przywróceniu świetności 6-39A.

P.S. W głębokiej konspiracji czeka Elektrit.


Z tymi czarnymi pięcioramiennymi, gwiazdkami na czerwonym tle wygląda jak gdyby ciągle był w niewoli sowieckiej.
Pięknie historię wileńskiej firmy opisał Pan Henryk Berezowski - polecam lekturę.

sobota, 9 listopada 2013

Carbon Footprint - czyli ślad pokoleń na suficie odciśnięty

Koło zamachowe cywilizacji od czasu do czasu trzeba sztucznie podkręcić. Zazwyczaj dzieje się to bez jakiejś naczelnej idei, w naturalny sposób, odpowiadając zbiorowym wysiłkiem na klęski, katastrofy, wojny czy inne nieszczęścia. Jeśli ktoś to robi celowu (np. dogmat walki klas) z reguły ponosi klęskę.

W ostatnich dziesięcioleciach, w epoce kiedy zapanowała względna sytość, kiedy większe niebezpieczeństwa zostały opanowane lub nie wydają się groźne, bardzo trudno zmusić społeczeństwo do wysiłku. Trudno ludzi oderwać od stołu czy z kanapy i skierować wysiłek w stronę światlejszej przyszłości.

Jednym z takich strachów, które w imię bezpieczeństwa tym razem zdrowia miała skłonić ludzi do wydania większych pieniędzy na nową lodówkę, czy droższe kremy, inne okulary przeciwsłoneczne, była "dziura ozonowa". Ale szybko okazała się tylko przejściowym zjawiskiem, dotykającym głównie południowej półkuli. Nie ma już w dziennikach TV informacji o aktualnej dawce UV docierającej do ziemi.

W imię powszechnego dobra sięgnięto zatem po ekologię pod hasłem "globalnego  ocieplenia".
Jest to temat nadal bardzo żywy i gorący (pomimo, iż zeszłoroczna zima stanowczo "uczonym" teoriom zaprzeczyła, zobaczymy co będzie w tym roku). Mój chomik już obsypuje trocinami swoją norkę, więc zaryzykuje prognozę, iż lekka nie będzie.

Ale wróćmy do meritum, otóż w ramach działania całego wielkiego aparatu walczącego z emisją CO2, powstało pojęcie "carbon footprint" tłumaczone na język ojczysty jako "ślad węglowy". Najbardziej tym śladem została napiętnowana energetyka, gdzie każda wyemitowana tona CO2 jest dodatkowym kosztem, liczonym i rozlicznym przez całe armie biurokratów. Walczymy z CO2, ale prawa fizyki są nieubłagane. Jeśli spali się węgiel to powstaje dwutlenek węgla. Nie mniej wszystko to dzieje się by dostarczyć ludziom elektryczność, dla oświetlenia i oświecenia.

Prowadząc w pracy kilka projektów, spotkaliśmy się już z wymaganiem zamawiającego, aby podać jaką emisję CO2 spowodowało wytworzenie i dostarczenie komponentów sytemu sterowania. Wyobrażam sobie nakład pracy na określenie tego nowego parametru, wielka biurokratyczna robota. W imię szczytnych celów oczywiście. Ale to nie wszystko - istnieje w firmie coś co nazywa się Car Policy. Głównym parametrem przy doborze samochodów służbowych jest tam deklarowana przez producenta emisja CO2 na kilometr, i co ciekawe zależy od stanowiska kierowcy. Biurokracja ma się w najlepsze. Ni jak to nie wpływa na sposób prowadzania samochodu przez użytkowników.

Ślad węglowy znalazłem także w jednym z remontowanych Calypso. Skrzynka drewniana od środka ponad lampą EL84 wyraźnie była przysmolona. Swoisty "carbon footprint". Ślad który raczej cieszy, mówi iż ktoś słuchał radia, oświecał swój umysł kontaktem se światem, i robił to przez dziesiątki lat.

Z dzieciństwa pamiętam inny carbon footprint, ślad po lampie naftowej na sosrębie mojego rodzinnego domu. Zawsze mnie intrygował, ostatnio był przez długie lata zasłonięty regałem. Ale w ubiegłym roku po przemeblowaniu znów ukazał się w całej swojej pełni. Ślad, iż mój dziadek, moja rodzina oświecała się lampą naftową.


Oświetlał tylko do 1936, kiedy w Bukowinie uruchomiono własną lokalną elektrownię.

W tych dniach w Warszawie, nie daleko od miejsca gdzie mieszkam, zbierają się tysiące ludzi by radzić w ramach tzw. Szczytu Klimatycznego m.i. o ograniczeniu emisji CO2. Mam nadziejęm, iż carbon footprint z tego całego szczytu nie odciśnie się na dachu Stadionu Narodowego. Ostatecznie można by  ten dach otworzyć.

Mniej się zużyje paliwa w korkach, mniej zużyje papieru, energii na oświetlenie, zaparzy kaw itp. Globalnie emisja CO2 będzie mniejsza, a może ktoś znów dostarczy nam trochę radości.

P.S. Szkoda jednak, że nie popadało poza stadionem, troche by ostudziło kilkaset rozpalonych głów. :-(

sobota, 26 października 2013

TRIODA - czyli historia radia dekadami mierzona

W ostatnią niedzielę miałem okazję uczestniczyć w XIII spotkaniu Towarzystwa TRIODA (link).
Zaiste trudno o trafniejszą nazwę tego ciekawego i godnego wszelkimi siłami wspierania stowarzyszenia.

A więc po pierwsze TOWARZYSTWO, i  to Bardzo Dobre TOWARZYSTWO.

Nie jest to chyba wyłącznie zasługą, iż znaczna liczba uczestników już doniegła do szóstej lub siódmej dekady i kultywuje dobre standardy społecznego zachowania, ogłady, czy wręcz przedwojennych manier. Przyznam się, iż na pierwszysm spotkaniu gdzie pojawiłem się w sportowej bluzie czułem, że zachowałem się nagannie.

Po drugie TRIODA. Tak się składa, iż gro prezentowanych eksponatów i prezentacji skupiała sie na czasach gdy trójelektrodowe próżniowe były podstawowymi koniami roboczymi radiotechniki, stopniowo wspieranymi przez pentody. Chociaż i od tej zasady zaczynają być odstępstwa.

W trakcie ostatniego spotkania najwięcej uwagi i żywej dyskusji ze strony publiczności, wręcz euforycznych emocji rozbudziła fantastyczna prezentacja Pana Piotra Paszkowskiego pt. "Ewolucja radia jako elementu sztuki użytkowej - od salonu do kieszeni". 

Kto nie był i nie wysłuchał, i nie obejrzał wykładu niech żałuje. Każdy z przezentowanych 97 slajdów i wszystkie one jako całość  były  fantastyczne.  Bardzo ciekawa teza została postawiona i udowodniona w trakcie wykładu.

A mianowicie, iż każde dziesięciolecie zmieniało w istotny sposób budowę radia w formie i sposobie jego postrzegania.

O ile w pierwszym dziesięcioleciu swojego żywota, radio było ciekawostką techniczną i jego formę kształtowały wymogi techniczne, w kolejnym (lata dwudzieste) zmieniła sę ona w stronę juz bardziej użytecznych przedmiotów, w latacgh trzydziestych zaś wmontowanie głośnika do obudowy spowodowało powstanie radia jakie znamy.

Lata 50-te i dalsze nie były już tak precyzyjnie omawiane, pozwolę sobie zatem dołożyć dwie daty.

Aby to zrobić musimy powróćmy do mojej piwnicy i znajdujących się tam skarbów, a dokładniej do dwu różnych modeli Calypso, z których jeden (pierwszy pozyskany dla znaczka) okazał sie wyrobem z roku najprawdopodobniej 1961 (wg. dat na skrzynce i podzespołach), drugi zaś wskazywał na rocznik 1960.

Uruchomiłem ten pierwszy egzemplarz na oryginalnej głowicy OIRT-owskiej, ale z pomocą kolegów forumowiczów zastąpiłem ją głowicą Telefunkena (jakoś tak dziwnie ładnie pasowała rozmiarami) by korzystać z uroków grającej muzyczki przy zmaganiach w obudową.
Telefunken przed zamontowaniem.
Wiem że w ten sposób powstał taki volksduetsche, rozwiązanie znane także z PRL-owskiej motoryzacji.

Rozwiązanie takie działa, ale nawet nie kombinuję jak tu utrwalić tą przyjaźń polsko-niemiecką. Głowica jest poddrutowana i tyle. W wielkim zamiarze (miałem i mam dalej)  by oryginalna głowicę przestroić.

W międzyczasie kupiłem na All...o chassis od Calipso, ot powiedziałem sobie, iż 20 zł to za jedną lampę dać muszę, a tam w Poznaniu taki kawałek sprzętu sie marnuje. Jakież było moje zdziwienie, gdy chassis okazało się wyposażone nie w EM80, ale w starsze magiczne oko EM34 i tak samo jak w drugim wyglądającą głowicę. Dalsze poszukiwania doprowadziły mnie do dwu dalszych Calypso, ze skalą do 100MHz i okrągłym magicznym okiem. Jedno z tych radyjek już remontujemy od zewnątrz - razem ze Szwagrem naprawiamy obudowę . Obydwa wykazują na ślady odbioru na UKF-ie!

Ale wracając do głowic.

Są to dwie różne wersje jednej konstrukcji. Ta z 1960r - (po opornikach datowana) jest CCIR-owska a druga już zaznała przejścia na standard OIRT, czyli do 73MHz.

Stało sie to na przełomie dziesięcioleci - zgodnie z regułą przedstawioną przez Pana Paszkowskiego!


DOBRA - napis oryginalny zakres też dobry  (chociaż tylko do 100MHz)


Na pierwszym planie OIRT. Widać też mniejsze (1W zamiast 2W), ale przez to bardziej przegrane oporniki.






Niestety największa różnica jest w wykonaniu strojonych cewek. Mają one praktycznie taką samą budowę - na plastikowym karkasie nawinięte kilka zwojów taśmy miedzianej, ale różną sie samymi karkasami (inny skok gwintu), co powoduje iż na dystansie 20 mm jest odpowiednio 5 lub 6 zwojów.
Starsze karkasy w części nie używanej mają miejsce na dodatkowe inne uzwojenie (chyba precyzer dla fal krótkich, jak w Telefunkenie), ale nie wykorzystane.

Przymierzam się do przebudowy głowicy OIRT na CCIR.
Do przebudowy
 Jeżeli uporam się z przewinięciem cewek (zamierzam oszlifować karkasy i nawinąć 5 zwojów na 20 mm), to sama wymiana kondensatorów, nie będzie już tak złożona. Chyba bardziej problematyczne będzie ich zdobycie. Powszechnie dostępne i sprzedawane za grosze kondensatory ceramiczne posiadają maksymalne napięcie robocze 50V. Martwi mnie także ich współczynnik temperaturowy, a przez to niebezpieczeństwo pływania częstotliwości. Wyjdzie przy strojeniu. Zobaczymy, opiszemy.

Z  góry dziękuję za wszelką pomoc, porady i sugestie.

Pogrzebanie w internecie doprowadziło mnie do informacji, że w latach sześćdziesiątych utrzymywane były jeszcze emisje na "wysokim UKF-ie". Ostatni z nadajników wyłączony został oczywiście w roku 1970-tym.

Znaczy się - Reguła działa!