sobota, 18 kwietnia 2020

Złoto Renu czyli czas na wydmuszki.

Jedną z moich około-radiowych pamiątek stanowi pięknie zdobiona wydmuszka, od kilku lat stały element dekoracyjny wielkanocnego stołu. Dostałem ja kiedyś od kolegi Włodka (jego mama je zdobi), jajko gęsi chyba, pokazuje kunszt i cierpliwość pracy w jednym.

 Ale wróćmy do radiotechniki.
Już dawno, dawno temu kupiłem odbiornik LOEWE, tak troszkę przy okazji.
 Ładny, model wręcz luksusowy i o dumnej nazwie Rheingold – widać do słuchania oper Wagnera dostosowany. Sam egzemplarz nieźle zachowany, no może poza wypukłościami na jednej części frontu.
Widać bąble :-(
Jak wykazała szybka obdukcja to za te bąble korniki były odpowiedzialne. Widać smakowała im konstrukcyjna listwa sosnowa, ale już klej lub fornir był za mocny na ich ząbki (bo chyba czymś tam to drewno gryzą).
To się robaczki schowały.
 To i trocinami wypchały takie bąble.
Injekcja.
 Listwa została solidnie od środka opryskana środkiem trującym i w plastikowym worku radio wylądowało w piwnicy na kilka dni.
Jak się okazało to nie tyle dni, tygodni czy nawet miesięcy, ale kilka lat przeleżało. W suchym i ciepłym miejscu, to i o jego stan się nie martwiłem.  W czasie nieszczęsnej zarazy coś robić trzeba – padło na ten egzemplarz. Zachowany bardzo ładnie, kompletny i fajny odbiornik z początków UKF-u (UKW znaczy się).
Złoto, złoto i złoto - nawet na głośniku.
Pierwsze wyskrzynkowanie ujawniło nad wyraz solidną konstrukcję, wręcz godną urządzeń profesjonalnych – ciśnieniowy aluminiowy odlew stanowi tył skali i znaczną część chassis, wszystkie elementy oryginalne, nie widać ani grzebaczy, ani myszy.
Trafo od spodu.
No łyżką dziegciu i to dużą  był fakt, ze radio okazało „ohne UKW” czyli bez tego co dla i mnie stanowiło największą zachętę przy zakupie.
Ładne to, oj ładne.
Ale ta solidność wykonania, bezkompromisowość konstrukcji jaki stan zachowania spowodował, że nie „spadło z warsztatu”.
Regulacja naciągu liki skali - to to się chwali!
Zabrałem się po kolei – kabel sieciowy będzie wymieniony bo spróchniał, wyłącznik sieciowy został rozebrany, wyczyszczony i wazeliną nasmarowany.
Jeszcze przed.
Przy wymontowaniu zespołu potencjometrów trzeba było odlutować jeden kondensator papierowy.
No bratku, aleś się zmienił.
Okazał się dwukrotną pojemnością znamionową. Wymieniłem środek na foliowy. Jak już zrobiłem ten jeden, to napalony jak szczerbaty na suchary ruszyłem na następne. I to był błąd. W gorączce działania pozostawiając na boku systematyczność diagnostyki i stopniową naprawę. Dwa dni zajęło mi wymontowanie i wylutowanie wszystkich innych papierowych ERO i ich zastąpienie.
 Ponieważ preszpanowe rurki były w doskonałym stanie to postanowiłem je zachować i umieścić nowe foliowe kondensatory w środku. Aby usunąć stary środek zakorkowany smołowymi końcami z razu użyłem żelazka. Czyniąc coś jak przetaczanie starałem ogrzać tylko zewnętrzną część rurki.
Nie o to do końca chodziło.
Działało, tylko, że nadruk przechodził na żelazko - słabo. Kolejne już traktowałem strumieniem gorącego powietrza, tak słabiutko na pierwszym biegu opalarki.
Próbowałem i piecyk z dużego rezystora - też ładnie działał.

To od spodu to wylot opalarki.
Kiedy po kilkunastu sekundach widać, że smoła zaczyna się topić i uwalniają się pęcherzyki powietrza (a może wilgoci?) to łapiąc przez kawałek szmatki można zsunąć tubus.
Jeszcze się przydamy.
Wnętrza zachowałem – może kiedyś będę regenerował (t.j. gotował w parafinie). Technikę insertowania wypracowałem tak, że wyprowadzenia osiowego kondensatora foliowego (styrofleks też bardzo dobry) zostają przedłużone kawałkami srebrzanki (jeśli trzeba).
Srebrzanka wydłuża kondensator.
Do rurki wkładam kółko z preszpanu z dziurką i zalewam to smołą (pozyskana z uprzednie demontowanych).
Dekielki robimy tak

Z dekielkiem - przed zalaniem.
Po tej operacji końcowe sprawdzenie jakości poprzez pomiar pojemności i upływności przy napięciu 500V. Wszystkie idealne. Radio zbudowane jest częściowo w postaci takich zespołów rezystorów i kondensatorów na łączówkach montowane.
Kabelki przed wylutowaniem otrzymały etykiety.
Troszkę zabawy było by właściwie to oznakować i nie pomylić układu. Przy okazji wyszły drobne różnice w schemacie.

Oznaczenie  pomogło zmapować schemat modułu.
Wymieniłem w ten sposób wszystkie kondensatory papierowe w części zasilania, we wzmacniaczu m.cz. i odsprzęgajace p.cz. Są jeszcze dwa czy trzy w w.cz. ale i do nich kiedyś dojdę.
O mała niemiecka niedoróbka - brak lutu
Przy okazji pojawiło się zagadnienie tzw. „czarnej kreski” czyli oznaczenia zewnętrznej okładziny kondensatorów zwijanych. Otóż w czasach „lampowych”, gdy większość obwodów pracowało z dużymi impedancjach wejściowymi (obwody siatkowe), to bardzo duże znaczenie miało by ograniczać szkodliwe, pasożytnicze przenikanie wszelkich zakłóceń.
Widać czarne obwódki.
Nawet kawałek drutu czy zewnętrzna okładzina kondensatora stawała się swoistą anteną zbierającą niepożądane sygnały. Dlatego też w przypadku kondensatorów zwijanych oznaczano tą zewnętrzną okładzinę i podłączano ją czy to do masy czy do poprzedzającego stopnia by ta „antena” była możliwie „uziemiona”.
Na schematach Nordmende dokładnie widać, która okładzina jest zewnętrzną. Ta z wąsami.
Do masy to wiadomo, ale w przypadku stopnia poprzedzającego to zazwyczaj mamy do czynienia z obwodem anodowym, który ma z reguły dużo niższą impedancję – kiloomy wobec megaomów w obwodzie siatki sterującej. Takie rozwiązanie ogranicza (nie całkowicie ale w pewnym stopniu) przenikanie zakłóceń pochodzących czy to od zasilania, obwodów żarzenia czy też obwodów w.cz. do torów sygnałowych. Kreska do masy lub do stopnia poprzedniego powoduje, że czuły obwód jest lepiej chroniony. W niektórych miejscach stosuje się na kondensatorach sprzęgających poszczególne stopnie dodatkowy ekran podłączony bezpośrednio do masy.
Srebrny na środku.
W układach tranzystorowych, gdzie impedancje są dużo mniejsze lokalizacja zewnętrznej okładziny nie ma praktycznego znaczenia. Dlatego też stopniowo odstąpiono od jej oznaczania, a w niektórych przypadkach ten czarny pasek stał się elementem dekoracyjnym.
Tu trzeba było dorobić paski.

I jak tu wierzyć Unitrze.
Ponieważ współcześnie produkowane kondensatory nie maja oznaczonej okładziny zewnętrznej, to też montując je w układach lampowych należy wyznaczyć, które wyprowadzenie jest tym zewnętrznym.
Pasek do paska.
Można to zrobić mierząc poziom napięcia zmiennego indukującego się przy podłączeniu badanego kondensatora do miliwoltomierza m.cz. lub oscyloskopu. Ja używam V640 i co ważne - kabla ekranowanego. Dwa krokodylki utrzymuję w stałej pozycji i dwukrotnie mierzę wyidukowane napięcie, trzymając kondensator w palcach – człowiek generator, a właściwie antena.
W tym położeniu, gdzie jest niższe napięcie – to ekran kabla połączeniowego wskazuje na zewnętrzną okładzinę (czyli tą z kreską). I w takim układzie powinien pracować kondensator. Jak widać na przykładzie nie ma zasady – czasami kondensatory z tej samej serii posiadają raz jedną, raz drugą okładzinę zewnętrzną. Jeśli ktoś chce mieć 100% pewność to można dodatkowo owinąć folią miedzianą kondensator łącząc ją z jednym z wyprowadzeń – jak na zdjęciu.
100% pewność bez mierzenia.
Dla kondensatorów specjalnie ekranowanych tą folię należy połączyć z masą odbiornika. W LOEWE nie stosowano folii, a ścisłe owinięcie srebrzanką.
Porobiłem ja takie wielkanocne wydmuszki ze starych kondensatorów, w środek wstawiając foliowe dla wszystkich papierowych. Roboty było sporo.
Ale efekt jest
 Elektrolity potraktowałem napięciem z zasilacza do formowania, okazało się, że biorą sporo prądu, w sumie kilkanaście mA, ale to tylko pierwszy 15uF się grzał i został wymieniony. Drugi już ładnie dał się uformować przez noc do prądu upływu tak ok. 50uA. Może zostać.
Po wykonaniu tej żmudnej pracy przystąpiłem do kroku wcześniej pominiętego – sprawdzenia transformatora sieciowego. Tak ładnie i solidnie wyglądał, że nic nie mierzyłem, a tylko podłączyłem radio (z wyjętymi lampami ) poprzez żarówkę do sieci – technika „rozpoznania walką”. Zaświeciło się, oj zaświeciło. Jasnym światłem zaświeciła żarówka ochronna, a z szczeliny karkasu transformatora zaiskrzyła błękitna iluminacja wyładowań. Oj, mamy noc Walkirii!
Transformator jak się później okazało ma zwarcie pomiędzy uzwojeniem anodowym, a uzwojeniem żarzenia. Nie sprawdziłem, narobiłem się przy kondensatorach, a roboty przecież nie zaniecham, do worka nie wsadzę by na emeryturze radio wyjąć. Moje źródełko od przewijania transformatorów niestety wyschło, sam nie  mam też nawijarki, drutów no i umiejętności to teraz przyjdzie poszukać czegoś zastępczego. Na szczęście miejsca jest sporo i to już bieży z odsieczą transformator co wcześniej w lechickich Mazurach żywot swój pędził. Ma anodowe, ma i 4V i 6,3V żarzenia a i mocy mu wystarczy to może i to Złoto Renu zdobędzie. Chyba, jako gastarbeiter, bo tak na stałe u Niemca zostać to chyba by Mazur nie chciał. Zobaczymy.

piątek, 10 kwietnia 2020

Zasilacz anodowy czyli szkolne wspomnienia.

Oscyloskop katodowy jest fantastycznym przyrządem, naprawdę fantastycznym – umożliwia wizualizacją niewidocznego napięcia zmiennego. Ponieważ jako ludzie jesteśmy wzrokowcami to taki przekaz jest najefektywniejszym (jak do tej pory) sposobem m.i. pokazania przebiegów elektrycznych. Ta fantastyczna możliwość spowodowała, że zielone ekrany oscyloskopów gdzieś w latach siedemdziesiątych zaczęły trafiać także do szkół i tam być wykorzystywane dla wizualizacji różnych procesów. No właśnie nie do końca wykorzystywane, ja pamiętam dokładnie taki oscyloskop (to raczej było technikum, a nie późna podstawówka) gdzie stał w ładnej gablocie szklanej w zasadzi w roli eksponatu.

I tylko eksponatu, spełniał swoją rolę tylko jaki ciekawostka, intrygująca ciekawostka. W technikum rozpocząłem budowę swojego własnego oscyloskop, chyba na podstawie Radioelektronika, a może Młodego Technika – kiedyś takie konstrukcje były publikowane. Konstrukcji nie ukończyłem, nie mniej zbudowałem i uruchomiłem zasilacz wysokiego napięcia, doprowadziłem do wyświetlenia plamki i jej odchylania poprzez machanie magnesem obok lampy. Super konstrukcją był powielacza napięcia. Były tam niezbędne kV - były emocje, szczęśliwie nie było upływności i nie było wypadku.  Był ogromny sukces dla mnie jako konstruktora, ale dokończenie oscyloskopu nie zostało do końca doprowadzone. Lampę RFT B7S1 mam do dziś, tak jak i przycięty kawałek aluminiowej blachy na płytę czołową, może jeszcze kiedyś zrealizuję to młodzieńcze marzenie. Chociaż chyba tylko by zadać ostateczny cios prokrastynacji (czyli odkładaniu na później) bo jak dobrze policzę to mam w warsztacie osiem działających lamp oscyloskopowych w różnych przyrządach. Jakoś tak jest to mój ulubiony typ próżniowego przyrządu.
Ten szkolny oscyloskop produkowany był przez Poznańską firmę BioFiz – jak łatwo domyśleć produkującej pomoce szkolne dla pracownie biologicznych i fizycznych. Aby oscyloskop działał potrzebne zasilanie (to już umiem zrobić) zrealizowane jako oddzielna skrzyneczka – Zasilacz Anodowy.

Mam taki i używam do zasilania różnych konstrukcji, które wymagają napięcia stałego do 250V (anodowego) i zmiennego żarzenia 6,3V lub 4V – widać konstruktorzy z BioFiz zakładali tez wykorzystanie tego zasilacza do innych doświadczeń – do jakich to niestety nie wiem. Ale dziękuję za te 4V dla lamp serii A. Ja ostatnio użyłem go do zasilania mostka do pomiaru pojemności z polaryzacją napięciem stałym, super wypełnił to zadanie.
Sam zasilacz umożliwia także podanie napięcia 300V (sprzed regulacyjnej lampy EL36) i ujemnego regulowanego do -50V (siatkowego) - wszystko co trzeba do zabawy z prostymi układami lampowymi. Prądu żarzenia może dać i 2A, a anodowego do 60mA – chyba głównie za przyczyną lampy.
Ma też niedostatki, brak jakichkolwiek wskazań ustawionego napięcia i  jego niedokładność a raczej czułość na ustawienie potencjometru regulacyjnego, no i ten „pępek” w samym środku płyty czołowej. Pępek czyli gniazdo noval do podłączenie kabla zasilającego oscyloskop. Jednak największym kłopotem dla mnie okazało się pozyskiwane napięcie żarzenia. Urządzenie projektowane dla sieci wyciągającej do 220V zasilone z  240V (a czasem więcej – mam w porywach do 248V) zamiast 6,3V daje ma zaciskach prawie 8V. Krótko to lampa przeżyje, ale to jest 60% większa moc na żarniku – oj, niezdrowo, niezdrowo.
Postanowiłem ten przyrząd dostosować do swoich potrzeb i skorygować to napięcie. Ale najpierw trzeba poznać zasilacz od strony układu jak i wewnętrznej konstrukcji. W sieci dostępny jest schemat starszej konstrukcji (tzw. Zasilacz Anodowy typ 2) a ja mam typ 3. Odkręcenie 8 –miu wkrętów pozwala zdjąć metalowa pokrywę i ukazuje się wnętrze. Jest tam ładnie wykonany transformator z wyprowadzeniami uzwojeń na łączówkach, dławik, serce regulacji czyli lampa EL36 prof. RFT  kondensator Elwy 2x47uF, troszkę elementów montowanych pomiędzy gniazdami, zaciskami czy potencjometrami na nośnej płytce.
Całość tworzy wrażenie takiej rzemieślniczej konstrukcji produkcji. Zaciski jak w instalacji elektrycznej, koszulki PCV, brak uporządkowania i jakiegoś takiego polotu. To jednak nie jest produkcja ZOPAN-u (Zakład Opracowań i Produkcji Aparatury Naukowe) czy  KABID-u (Kombinatu Aparatury Budowlanej i Dydaktycznej) – dostępne było w końcówce lat siedemdziesiątych to co było i z tego się robiło.
W starszej wersji trochę kurzu, ale porządek większy.
  Poprzednia konstrukcja zasilacza (typ 2) na podstawie dostępnych zdjęć sprawiała dużo lepsze wrażenie, może to jednak subiektywne i chyba spowodowane tym, że duża część elementów była schowana pod chassis.  To co szybko stało się jasne jako nowość w typie 3 to brak lampy prostowniczej EZ81 i użycie w jej miejscu diod półprzewodnikowych. I to nie germanowych, a sądząc po budowie krzemowych (nawet dostrzegłem 1N4005). Ponieważ rzeczywistość odstaje od dokumentacji to trzeba wykonać „reverse engineering” i narysować schemat Zasilacz Anodowego typu 3.
Korekty.
Za punkt wyjścia obrałem transformator i jego łączówki.
Papieroplastyka - pasek z numerami na zdjęciu bardzo pomogło.


Oznaczyłem je kolejnymi liczbami i porównując schemat z połączeniami, wykorzystując omomierz powoli rozwiązałem zagadkę. Okazało się, że jest to inny transformator – jakoś tak w naiwności spodziewałem się dokładnie takiego jako w typie 2. Do największych różnic należy zaliczyć brak dwóch uzwojeń dedykowanych do zasilania oscyloskopu (450V i 6,3V). Drugą to oszczędne potraktowanie uzwojeń pomocniczych służących do pozyskania napięć ujemnych (oddzielnie dla siatki EL36 i tego zewnętrznego) – zostały one wykonane jako odczepy od głównego anodowego W poprzedniej wersji transformatora były to oddzielne uzwojenia.  To anodowe szczęśliwie nie zostało zredukowane do pojedynczego, pozostawiono odczep w środku co umożliwi mi wykonanie jeszcze jednej funkcji (o tym napisze później). Ostatnia zmiana względem schematu typu 2  opublikowanego przez kolegę „Ciasteczkowy Potwór” to rozdzielenie uzwojeń dla zewnętrznego żarzenia – aby uzyskać 12,6V trzeba zmostkować zaciski. Mamy już zmapowany transformator.
Szkic wykonano zgodnie z konwencją rysowania Zasilaczy Anodowych Biofiz - ręcznie bez przykładania linijki !
Reszta układu po kilkudziesięciu minutach rozpoznania też się poddała, chociaż np. niektóre diody tak były pochowane w koszulkach, że łatwiej je było wymacać niż zobaczyć.
Kto by zgadł, że w koszulce wskazanej pisakiem  jest dioda?

Układ w zasadzie podobny, nieco inne wartości kilku elementów i brak układu rozładowującego główne elektrolity po wyłączeniu. No dobra coś za coś – mamy całkowite odłączenie zasilania. Mając już zrobioną dokumentację wyjściową – pora pomyśleć o tym jak to wszystko poprawić czy dostosować do swoich potrzeb.
Pierwszym pomysłem do którego się przymierzyłem jest takie wykorzystanie nadmiarowych uzwojeń 6,3V, aby zwiększyć ilość zwojów uzwojenie pierwotnego be skompensować te nadmiarowe, kapitalistyczne ekstra 20V w sieci. Najpierw sprawdziłem czy izolacja między uzwojeniami jest na tyle dobra, czy (trochę wbrew sztuce) włączenie niektórych pierwotnie wtórnych uzwojeń w pierwotnie nie narazi na przebicie.
Jest dobrze - transformator wykazuje dobrą izolacyjność przy  napięciu probierczym 1000V. Włączając w szereg trzy uzwojenia 6,3V to tak jak bym dodał 18,9V do pierwotnych 220V.

Było troszkę zabawy, bo nie znając kierunku nawijania trzeba było poszczególne uzwojenia dodawać do pierwotnego po kolei, obserwując zmianę napięcia wtórnego na jednym kontrolnym – wybrałem 6,3V zewnętrzne.
Pierwsza próba.
Trzeba było zamienić końcówki.

Bez obciążenia zszedłem do 7.1V, trzeba będzie sprawdzić jak wygląda to po obciążeniu. Wyjście 300V obciążał zespół dwóch oporników – razem 6 kOm, czyli mamy 50mA.

Obydwa zewnętrzne wyjścia żarzenia 6,3V po 4,7oma  czyli też takie 2/3 poboru maksymalnego, powiedzmy nominalny. To co otrzymałam na wskazaniach woltomierzy ucieszyło mnie ogromnie – 302V stałego i 6,39 zmiennego – ideał.

Czyli pierwszy pomysł działa – mamy przyrząd dostosowany do nominalnych 239V. Teraz trzeba będzie wybrać rozwiązanie stabilizatora i ogranicznika napięcia anodowego i siatkowego – tu już zdaję się na półprzewodniki. I zabudować to wewnątrz. Nawet usuwając lampę nie ma za dużo miejsca. Może pod chassis ?  Zobaczę.

Tera po raz kolejny intryguje mnie sam Oscyloskop Katodowy typ 3, jak to działało?
Może się dowiem po prawie 40 latach. Jest zagadka, jest ciekawość, jest co robić.