niedziela, 19 października 2014

Jeden, Dwa, Trzy … 456 czyli gdy się powiedziało A

Cześć czytelników śledzi moje poczynania związane z restauracją, a raczej odbudową polskiego Philipsa 6-39A. Najtrudniejsze zadanie to odtworzenie obudowy, całość działań jest przez to zdeterminowana postępem w pracach stolarskich. A te w całości są uzależnione od kolegi Stefana. W jego to rękach, rękach nad wyraz sprawnych, ale jak na stolarza przystało, z przetrzebionymi nieco palcami, pozostawiłem resztki obudowy Philipsa i drugą na wzór. Co wyniknie – zobaczymy.

W tzw. między-czasie głośnik radia przeszedł przez bardzo trudny okres.
W gorączce bojów z materią przestałem nawet wierzyć w jego reanimację i … skusiłem się na ofertę – przedwojennego radia w częściach. Jedno spojrzenie na fotografię wystarczyło - jest głośnik Philipsa o identycznej średnicy. Wydawał się dobrze zachowany, więc była nadzieja.


Pomocny kolega Janusz toto kupił i do Warszawy dostarczył. Tak oto stałem się właścicielem (jak się okazało po rozwinięciu ochronnej tkaniny) trochę sfatygowanego głośnika, mocno podrdzewiałego chassis i skali z wydłubanym znaczkiem producenta.



Mój stosunek do całości diametralnie zmieniła tabliczka znamionowa i skala. Jasno one dowodzą, iż jest to polski Philips ( 456A13). Ocalony z niemieckiej konfiskacji, z całej zawieruchy wojennej, uratował się!


Nie wiemy czy to radio to obywatel Wolnego Miasta, czy też skrzętnie przetrzymywany partyzant, a może repatriant. Tego już się chyba nie dowiemy. Tak czy inaczej ratujemy!

Niestety obudowę zmasakrowała jakaś  siekiera. Zrobienia nowej, gdy jeszcze 6-39A czeka na swoją, a w kolejce na warsztat odbiorników sporo, trudno było mi się podjąć.

Spróbowałem drogi na skróty – okazało się, że w Bielsku Białej wystawione na sprzedaż były dwa Philipsy 456. Korzystając wyjazdu na targi EnergoTab, gdzie przez firmę wysłany byłem, odwiedziłem to sympatyczne miasto. Jak się okazało w piwnicy wieżowca (oj, swojsko się poczułem – i blokowisko, i góry jednocześnie) do pełnej sprawności wracają stare maszyny do pisania. W pomieszczeniu nie większym niż moja kanciapa, pośród mnóstwa mechanizmów, czcionek, dźwigni i innych mechanicznych części zastałem na mnie czekające dwa radia Philipsa. Do wyboru.


Obudowy zachowały się w dobrym stanie (co ciekawe jedna była o jakieś 2 cm wyższa). Żaden z odbiorników nie był jednak polskim Philipsem - jeden miał tabliczkę 456A bez oznaczenia typu, a drugi pozbawiony był jakichkolwiek symboli. Najprawdopodobniej był to model A14, czyli z czechosłowackim rodowodem. Wybrałem jednak tego pierwszego, miał tylnią ściankę w całości i mimo lamp w gorszym stanie, dawał nadzieję na „lepsze organy”.
 

Philipsy widać mają się u mnie bardzo dobrze, zaczynają się mnożyć. Najpierw był jeden, przybył drugi, a teraz już trzeci. Zdaje się, iż właśnie została udowodniona jest teoria zwana jako „efekt motyla”. Uszkodził się resor, by pozyskać głośnik - kupiłem chassis, by z niego zrobić radio  - kupiłem całe następne.  Będę musiał ten ciąg przerwać.

Zarówno chassis 456A13 jak i cały odbiornik (nazwijmy go „holender”) zawiozłem do Łodzi, do znanego radiowcom sklepu rowerowego, gdzie powierzone zostały w najlepsze ręce.


Przepraszam za jakość, ale jest to zdjęcie unikatowe - w trakcie naprawy.
 Ręce, które kochają Philipsy ponad wszelką miarę. Cały pokój na zapleczu sklepu wypełniony jest chyba wszystkimi możliwymi przedwojennymi modelami. Na prawo Philipsy, na lewo Philipsy,  nad głową Philipsy, pod nogami Philipsy. No gdzieniegdzie jeszcze jakiś Telefunken czy nawet Elektrit się znajdzie. Prawie wszystkie czekają na swój czas. Zupełnie jak u mnie.

Zawiozłem radio do Łodzi, ponieważ sam się jeszcze nie odważyłem w przedwojennej elektronice majstrować i liczyłem, że przypatrując mistrza czegoś się nauczę i kolejne zrobię sam. Zobaczymy.
Po rozkręceniu holendra, obudowa wróciła do Warszawy, gdzie niezbędną kosmetykę już u mnie przejdzie.
456A13 i dawca na sali operacyjnej.
 Lakier na niej nie najlepiej był położony i wymaga zdarcia i położenia od nowa. Polituję mam już „powąchaną” i wiem jak to robota.

Głebokie rysy w poprzek włókien - oj, będzie dużo roboty.
Nie zdążyłem się do roboty zabrać, gdy tymczasem w Łodzi, w ciągu kilku dni z zerdzewianego chassis powstało prawdziwe grające radio, powstało jak Feniks z popiołów. Wiem, że pracy było wiele, ale się udało.

Z grubszych napraw to:
  • transformator sieciowy. Ktoś poprzednio mocno kombinował i użył trafo od innego Philipsa (napięcie żarzenia 6,3V!). Z całego przełącznika napięć dostało tylko obejście. Powędrował zatem transformator z holendra.
  • transformator głośnikowy miał przerwę – też został wymieniony. Dodatkowo zlikwidowano dziwne przekrosowania w odczepach. 
  • kondensatory elektrolityczne były już zastąpione innymi. Oryginały zachowały się mokre, ale straciły pojemność – tymczasowo podstawiono podobne.
  • dławik w filtrze zasilacza miał przerwę. Na szczęścia udało się naprawić – „przestrzelić”.
  • kilka kondensatorów miało znaczące upływności i dostało szeregowych pomocników,
  • iI na koniec przełącznik zakresów – jakaś dziwną miał upływność . Też holender pomógł.
Mechaniczne naprawy też były spore, stalowe linki do napędu skali były dziwnie posztukowane i musiały zostać wymienione. Oj, bardzo pomógł ten drugi egzemplarz – bez niego trudno byłoby cokolwiek zrobić.

Natrafiłem na opis restauracji innego 456, francuza na czerwonych lampach serii E. Tam ogromne spustoszenie rdza wywołała. W moim egzemplarzu największym niszczycielem były wręcz dywersyjne działania poprzednich naprawiaczy. Nie ma to jak radio „nieruszane”, najłatwiej je naprawić. Mam takie Calypso, nieotwierane od 1960 roku – gra w warsztacie, czy też Pionierek. Przypomina mi się tutaj postawa mojego Taty. Zawsze uważał, iż w samochodach niczego nie należy zmieniać. Pierwsza Warszawa, czy późniejszy Fiat czy też Łada do końca jeździły w fabrycznym wyposażeniu. Nawet radia nie zamontował. Uważał, że radio może na tyle pochłonąć człowieka, że się zapomni. Coś o tym wiem - radio wciąga. W samochodzie oczywiście mam, ale fabryczne.

Z ciekawszych rzeczy – w Philipsie nie było potrzebne żadne strojenie. Podobno te przedwojenne  tak mają – pomimo lat trzymają charakterystyki. Czy jest to zasługą, iż filtry p.cz. (128kHz!) są strojone pojemnościowo.  Doświadczenie mówi, że i inne Philipsy, te które przez moje ręce przeszły, zawsze trzymały strojenie.

Muszę co najprędzej zabrać się za obudowę, sprawne już wnętrze czeka.

Dowiedziałem się o kilku przydatnych zabiegach:

Przestrzelenie to sposób na uszkodzone połączenie w transformatorze, lampie czy kondensatorze. Korozja na połączeniu może zostać usunięta przez impuls elektryczny przerywający cienką w tym miejscu izolacje i spajający uszkodzone połączenie.  Stopniowo  podnoszone jest napięcie (nawet do 400V), a powstały w którymś momencie przeskok iskry trwale spaja dwa przewody. Ważne by zasilacz miał ograniczenie prądowe np. do 50mA. Inaczej po przestrzeleniu mamy prawie momentalne zniszczenie elementu. I zasilacza.

Formowanie kondensatorów to kolejna wiedza tajemna, której tylko lekko uszczknąłem mistrzowi.
Cóż formowanie jak i strzelanie mam przed sobą. Na razie zostało mi mozolne pucowanie obudowy, trochę się czuję jak rekrut.

Jeżeli jednak pomyśli się, że kiedyś tego, dokładnie tego Philipsa 456A13 o numerze 24 095 mógł lutować, skręcać czy stroić, któryś z dzielnych ludzi z warszawskiej fabryki - to ratowanie materialnych owoców ich pracy jest warte wielkich poświęceń.  Nie wiedziałem, że tak historia się z radiotechniką przeplata. Polecam obejrzenie filmu Oaza Wolności.

2 komentarze:

  1. Właściciel tego rowerowego ma pewnie Filip(s) na imię.

    OdpowiedzUsuń
  2. kurde, fajnie że są tacy ludzie i ratują takie piękne rzeczy

    OdpowiedzUsuń